sobota, 29 sierpnia 2015

los angeles, stany zjednoczone

Po odwiedzeniu miasta, cały czas zastanawia mnie fakt, że jest ono tak bardzo popularne. Zwiedzania tam jest może na dwa dni, wszędzie nieziemsko daleko, a atmosfera pseudo-glamour nie jest w moim stylu. Najlepiej dostać się do LA samolotem. Ja zrobiłam błąd i przyjechałam autobusem z San Francisco. Gdy wyszłam z dworca autobusowego to prosto w najgorszą dzielnicę. Ok, bogato nie wyglądam, hop w pierwszy autobus do centrum. Przeżyłam. Hostel mieścił się w dzielnicy koreańskiej i szczerze, nie mam pojęcia jak ja go w ogóle znalazłam w necie, bo okazało się, że jest to dom gościnny dla Koreańczyków. Wszystko opisane po koreańsku, właściciel ledwo dogadywał się po angielsku. Do dzisiaj myślę nad tym co mówił napis w łazience, który oprócz koreańskiej wersji miał jeszcze wytłuszczone 50$ z wykrzyknikami. Dobra jedziemy do centrum, które uznaje za cały ten dywan ze sław. I tu moje zdziwienie. 


Spodziewałam się, że jest to najbardziej glamour ulica i będą tam butiki słynnych projektantów, gdzie nie stać mnie nawet na breloczek, kluby i restauracje. A tu sklepiki z pamiątkami za 4$, ciucholandy i butiki, ale dla transwestytów. Generalnie szemrane miejsce, naręcza dziwek, ale za to ile zabawy w szukaniu tych wspaniałych gwiazd. W sumie to nawet pasuje do celebrytów. Następnym logicznym przystankiem jest znak Hollywood. Ciężko tam dojechać, autobusów nie ma (w dodatku trafiłam na święto, więc i tak nic nie kursowało), ale za to znak widać z alei sław. Zdjęcie trochę kijowej jakości, ale nie wyszło tak z lenistwa, ale z przeciwności losu.


Co robić jeszcze w LA? Jest historyczna dzielnica El Pueblo, hala koncertowa Walta Disneya, ale są też plaże! Co prawda nie leżą one w Los Angeles, ale w Santa Monica, Malibu Beach i tak dalej, więc trzeba zarezerwować sobie dobrą godzinę, żeby tam dojechać. Ja wybrałam Santa Monicę ze względu na molo, atrakcje oraz końcową stację Route 66, czyli matki wszystkich amerykańskich dróg. A na plaży zimno!


sobota, 22 sierpnia 2015

columbus, stany zjednoczone

Columbus to miasto, w którym nic nie ma. Coś jak moje cudowne Katowice. Ale to tylko pozorny stan rzeczy. To miłe i przyjemne miasto, które, jeśli ma się przewodnika-tubylca to zawsze znajdzie się coś do roboty. Co więcej, tak jak Kato, na każdym kroku widać przebudowę. A to znaczy, że coś się dzieje, ktoś o to dba. Tradycyjnie, spacer zaczęłam od brzegu rzeki, gdzie jednak wszystko było rozkopane, i trochę to wyglądało tak, jakby na siłę próbowali zawrócić rzekę. Co jak na US wcale by mnie nie zaskoczyło. Uwielbiam Stany Zjednoczone, ale niektóre ich rozwiązania uważam za dziwne. 


Nie ma tu starówki. Jest natomiast starsza dzielnica, w której znajdziemy stary browar. Nie wiadomo czy jeszcze się tam coś produkuje. Nawet jeśli nie, to mnóstwo jest w tej dzielnicy barów, które wyglądają na drogie i nowomodne. Nie mój styl. Niedaleko browaru stoi młot. Pomnik młota. Ogromny. Fotogeniczny?



Zaraz koło centrum naukowego, do którego jest nieziemska kolejka, a które może okazać się super zabawą dla najmłodszych, jako, że wszystko jest interaktywne, stoi najdziwniejszy pomnik, jaki kiedykolwiek widziałam. Jest to pomnik... byłego gubernatora Kalifornii, a także najbardziej znanego kulturysty wszech czasów, czyli terminatora, Arnolda Schwarzeneggera. Dlaczego tam? Poszukałam, poczytałam. Otóż tam odbywa się konkurs organizowany przez byłego gubernatora, który z jakiegoś względu uwielbia to miasto. Terminator nie może się mylić. Jedźcie do Columbus w Ohio!


niedziela, 16 sierpnia 2015

cincinnatti, stany zjednoczone

Ohio jest przyjemnym stanem, na każde miasto możemy poświęcić jeden dzień. Najtaniej wyjdzie nas Greyhound, autobusy o wysokim standardzie. Bilety najlepiej kupować online, bo są najtańsze. Cincinnatti jest położone nad rzeką Ohio, która jest również granicą stanu. 


To co przykuło moją uwagę to ogromne, kolorowe murale w całym mieście. Spacer możemy rozpocząć od stadionu miejscowej drużyny i przejść się brzegiem rzeki do Underground Railroad Freedom Center czyli muzeum wolności. Tamtędy przebiegała droga do wolności zbiegłych niewolników. Wstęp do muzeum jest płatny, ale kosztuje grosze i polecam, bo jest bardzo ciekawe. Następnie ja udałam się do centrum, które dużo nie różni się od innych młodych, amerykańskich miast. Między ogromnymi wieżowcami można znaleźć architektoniczne perełki albo starsze budownictwo, albo takie, które ma je udawać.




Podczas mojej wycieczki pogoda była upierdliwie gorąca i wilgotna, po czym zebrało się na burzę z piorunami. Zapomniałam kupić wody, i jak na złość nie było żadnego 7/11 czyli najpopularniejszego sklepu w Stanach (i nie tylko), który jest bardzo podobny do naszych marketów Fresh lub Żabka. Można w niej też dostać mój ulubiony napój, czyli Arizona Tea. Czyli coś jak zimna herbata z dużą zawartością wszelakiej chemii i o różnych smakach. U nas też już można ją dostać, ale smaków jest do wyboru ze trzy, a cena przebija nawet kawę w Starbucksie, podczas gdy w stanach za ponad pół litra zapłacimy 1$. Ku mojemu nieszczęściu w Cincinnatti nie zauważyłam też żadnej wodnej fontanny. W USA za wodę nic nie płacimy, wszyscy piją z kranów lub właśnie z takich fontann. Jeśli chcemy w sklepie kupić... no cóż, jest to wydatek większy niż 2 litry coli. Nie wszystko w Stanach jest logiczne. 

niedziela, 9 sierpnia 2015

cleveland, stany zjednoczone

Stan Ohio nie jest może najczęściej odwiedzany przez turystów. Być może dlatego, że nic tam nie ma. Albo dlatego, że Cleveland, które leży w części północnej tego stanu zostało wybrane najbardziej ponurym miastem w Stanach Zjednoczonych. Pogratulować tytułu, który, według mnie, został przyznany niesłusznie i niesprawiedliwie. Cleveland zwiedzałam sama, a mimo to, nie czułam się ani ponuro ani samotnie. Ludzie są przemili i pomocni, nie wszyscy oczywiście, mówię o tych, których ja spotkałam. Na najbardziej ponure miasto wybrałabym tendencyjnie Nowy Jork. Wracając do Cleveland. Znajduje się nad brzegiem jeziora, ale nie znalazłam miejsca, gdzie można byłoby się kąpać. Być może jest, ale o to pytałabym miejscowych, gdyby miała tam spędzić więcej czasu. Nad brzegiem za to stoi jeden z bardzo modernistycznych budynków Cleveland, czyli muzeum rock'n'rolla.  Niektóre wystawy są za darmo, za niektóre trzeba zapłacić. 


W momencie, gdy wychodziłam z muzeum, usłyszałam huk, grzmot, hałas i nie za bardzo wiedziałam co to, ale wrażenie było takie jakby właśnie rozpoczęto bombardowanie. Ale spokojnie, to tylko 10 samolotów F-16 wyfrunęło w przestworza. A ja już chciałam paść płasko na ziemię (jakby to miało pomóc). Po minach przechodniów łatwo było rozpoznać kto jest miejscowy, a kto turystą. Niedaleko muzeum, również przy brzegu, stoi okręt podwodny, który służył w trakcie w drugiej wojnie światowej. Obecnie jest to również muzeum. Wejście na pokład kosztuje 5$, które warto wydać, bo ja się bawiłam świetnie. Można zejść również pod pokład i zobaczyć od środka jak takki okręt jest zbudowany. Można położyć się na marynarskich leżankach, usiąść w stołówce i posłuchać o historii statku. Przy czym jest dość ciemno i cicho, więc wyobraźnia pracuje na zwiększonych obrotach. O mało zawału nie dostałam jak przede mną zeskoczył z leżanki jakiś turysta.


Nie brakuje też polskich akcentów, bo idąc w stronę centrum przejdziemy przez skwer Pułaskiego. W samym centrum nie ma już za bardzo co robić. Ogromny budynek, który okazał się centrum handlowym nie robi wielkiego wrażenia. W środku natomiast na drugim piętrze znajduje się mały sklepik z pamiątkami i historią Cleveland, gdzie obsłuży Was bardzo miły i uśmiechnięty pan (doprawdy nie wiem o co chodzi z tą ponurością w Cleveland) i poopowiada o drużynie baseballowej, której stadion znajduje się niedaleko muzeum rock'n'rolla. Jak na jeden dzień to dla mnie to była super wycieczka.


niedziela, 2 sierpnia 2015

san francisco, stany zjednoczone

San Francisco to ból w nogach. Nie zrozumcie mnie źle, piękne miasto, ale jako, że wolę chodzić po miastach niż po nich jeździć, to po trzech dniach miałam dosyć. Zwłaszcza, że wpadłyśmy na pomysł, żeby iść pieszo z centrum do miejsca gdzie mieszkałyśmy, ale no cóż, ulica 13 wcale nie leży obok alei 17, i to co wydawało nam się spacerem pięciominutowym zamieniło się w półtora godzinną wspinaczkę to w górę, to w dół. Ale podczas takiego spaceru można odkryć różne rzeczy, a to różowy domek dla Barbie naturalnych rozmiarów, a to kanapę na środku ulicy, (która bardzo się przydała), a to wiktoriańskie domki, które bynajmniej nie leżą w jednej z najsłynniejszych dzielnic San Francisco, ale na obrzeżach i są zamieszkane przez całkiem normalnych ludzi. 


Jeśli wybieracie się do San Francisco to polecam zamówić sobie dużo wcześniej wycieczkę do najsłynniejszego wiezienia na świecie, Alcatraz. Nam się nie udało, mimo, że zabrałyśmy się do tego miesiąc wcześniej (!). Na pocieszenie mogłyśmy kupić sobie strój więzienny i zrobić zdjęcie Alcatraz z daleka. 


W San Francisco jest mnóstwo mniejszości i każda ma swoją dzielnicę, lub przynajmniej ulicę. Nie do każdej może warto zajrzeć, ale na pewno trzeba przejść się ulicami Chinatown, które jest ogromne. Jasne, nie poczujemy się jak w Chinach, a wszystko robione jest raczej pod turystów. Możemy zakupić tysiące głupot. 


W dzielnicy latynoskiej są za to piękne murale. 


Jeśli macie czas (a ja miałam go w SF za dużo) urządźcie sobie spacer nie po wybrzeżu, ale raczej w głąb miasta. Ja zaczęłam od cudownego, ogromnego parku z drzewami-olbrzymami, gdzie możemy pojeździć na rolkach, deskach, rowerach, dołączyć się do tańca na wrotkach. Potem spacer pod górę, żeby na własne oczy zobaczyć Twin Peaks (jak ktoś oglądał ten dziki serial), po czym zejść w stronę dzielnicy gejowskiej, gdzie zawsze coś ciekawego może turystę spotkać. 



Do San Francisco przyjeżdża się zobaczyć właśnie te strome ulice po których śmigają żółte tramwaje, a także najbardziej poskręcaną ulicę na świecie, Lombard Street. Na pierwszym zdjęciu w oddali.



No i oczywiście Golden Gate Bridge, który jest symbolem San Francisco. Najpiękniejszy w dobrą pogodę, niezasłonięty mgłą. Można wynająć rower i przejechać, ale najlepiej przejść się, bo ludzi jest tyle, że i tak trzeba schodzić z roweru, albo trąbić i dzwonić cały czas. Spacer trwa około 25 minut.