poniedziałek, 16 listopada 2015

jak spełnić swoje marzenia wyjazdu do stanów?

Wyjazd do Stanów wcale już nie jest taki trudny, jak niektórym się wydaje. Bilety nie kosztują fortuny, a promocji można szukać na fly4free. Jeśli jednak jesteś studentem, to jest jeszcze łatwiej. 

Parę lat temu na mojej uczelni podeszła do mnie dziewczyna promująca jedną z agencji wysyłających studentów do Stanów do pracy na wakacje. Wtedy miałam już plany, ale zaciekawiła mnie i postanowiłam spróbować za rok. Poczytałam, poczytałam, zastanowiłam się, przeliczyłam pieniądze, poczytałam troszkę więcej i zdecydowałam, że jadę. Wybrałam program CCUSA (dla ciekawskich), z którym jeżdżę już od trzech lat, a teraz wybieram się czwarty i mogę go z czystym sumieniem polecić. Jasne, zdarzyło się parę wpadek, ale zawsze, gdy potrzebowałam pomocy, szybko ją otrzymywałam, a maili wymieniłam tyle, że obawiałam się, że mnie nie przyjmą, bo jestem taka upierdliwa. Ale okazało się, że żeby nie zostać przyjętym do programu trzeba się dużo bardziej postarać. Żeby się dostać trzeba wrzucić swoje zdjęcie, uśmiechnięte! Nagrać filmik około minuty, w którym mówisz o sobie. Przykłady filmów są tak zajebiste, że po obejrzeniu swojego, gdzie mówiłam banały o sobie, siedząc w pokoju, stwierdziłam, że nigdzie się nie dostanę. A potem jeszcze stosik dokumentów do załatwienia. W kolejce do sądu po zaświadczenie o niekaralności, w kolejce w dziekanacie po zaświadczenie o statusie studenta, w kolejce do lekarza po podpis lekarza na formularzu medycznym, w kolejce do nauczyciela/pracodawcy o jakieś ładne referencje. Zajęło to mnóstwo czasu i cierpliwości. Ale w końcu wysłałam gotowy plik, przeszłam rozmowę kwalifikacyjną i czekałam.

Nie zakładałam, że w pierwszym roku cokolwiek do domu przywiozę, zdecydowałam się wyjechać na obóz z dziećmi. Ja i dzieci? Stwierdziłam, że to kiepskie połączenie, więc wybrałam opcję support staff, czyli praca w kuchni. Minimalny kontakt z dziećmi, a jeszcze ciut więcej się zarabia. Dobra, za program zapłaciłam około 1600 zł, ale to opcja z lotem, więc nie ma źle. W dodatku nie muszę zastanawiać się jak kupić bilet, jak zapłacić, itd, więc troszkę stresu odpadło (to był mój pierwszy taki daleki lot!). Zarobić miałam $1100 plus $40 za każdy dodatkowy dzień. No tak, fortuna to nie jest, koszty średnio się zwracają, ale za to, co zwiedziłam to moje. A zwiedziłam dużo, bo dziewięć największych miast, które zawsze marzyło mi się odwiedzić. Do Polski przywiozłam ledwie $70. No cóż. Są też opcje work&travel, gdzie można pracować w restauracjach, hotelach, ale początkowy wkład własny jest dużo wyższy i nie było mnie na to stać. 

Grand Canyon

Akceptacja do programu! Wszystko fajnie, ale i tak dalej czekamy na przydzielenie na obóz. Przyznam się, nie chciało mi się jechać na targi do Warszawy ani  Krakowa, bo jestem leniwa. Zawierzyłam sprawę losowi ... i nic. Czekałam i denerwowałam się, bo znajomi już podostawali się na różne obozy, a ja wciąż nic. Aż tu pewnego ranka dostałam maila. Kalifornia! Ha! Szczęściara ze mnie niesamowita, bo obozy zazwyczaj znajdują się na wschodnim wybrzeżu. Dalszy krok to ... kolejny stos dokumentów do wypełnienia. W pewnym momencie myślałam o poddaniu się, bo język dokumentów to angielski, ale nieziemsko formalny. Takie jakieś pity (co? o co chodzi?) do wypełnienia, mnóstwo umów, zgód, kolejny raz do lekarza z tym samym formularzem, ale tym razem na papierku z obozu. A jeszcze staranie do wizy doszło. $160 za wizę pracowniczą, dzięki której mogę pracować trzy miesiące i 30-dniowy okres, który mogę poświęcić na zwiedzanie, po lub przed obozem. Zdjęcie do wizy, kolejne druczki i wyjazd do Krakowa do konsulatu. Jaki stres! Trzeba było nauczyć się swoich praw w Ameryce. Zebranie grupy w południe, nieziemska kolejka, ja oczywiście jako jedna z pierwszych, bo Ślązacy umieją się cisnąć. Trzeba zostawić telefon, odciski palców pobrane, no i rozmowa, która... trwała minutę i była bardzo przyjemna, konsul bardzo sympatyczny. Droga otwarta!

New York City

Ale kolejny stres czeka przy przekraczaniu granicy, bo to, że mam wizę wcale nie znaczy, że mnie wpuszczą. A tyle historii się słyszy, że kogoś zawracają z granicy. Kolejny raz odciski palców, uśmiech i wiza podbita. To mogę brać się do roboty.

San Francisco

środa, 4 listopada 2015

truckee i jezioro Tahoe, stany zjednoczone

Wszyscy, którym opowiadam, że byłam w Kalifornii wyobrażają sobie palmy, plaże, bikini i ciepłą pogodę. Przyznam, że sama tylko tak wyobrażałam sobie ten stan. A potem pojechałam do pracy (będzie o tym następny post) do północno-wschodniej Kalifornii i moje wyobrażenia zostały skonfrontowane z rzeczywistością. Jasne, są też plaże i ciepła pogoda, ale nie tam, na dalekiej północy, gdzie wieczorami bywa chłodno i czasem pada. Bikini raczej też musiałam zamienić na bluzę i adidasy, a plażę na szczyty górskie. Powiecie, że lipa. Pojechać do Kalifornii i marznąć. Nic bardziej mylnego! Po paru dniach, wiedziałam już, że za nic nie zamieniłabym to na żadne plaże. bikini, choć trochę słońca czasem by się przydało. Miejscowość, która znajduje się najbliżej, a jest troszkę lepiej usytuowana niż Downieville to Truckee. Niektórzy, którzy bardziej interesują się historią, mogą kojarzyć miejsce z tzw. Donner Party. W październiku 1846 roku, parę rodzin migrujących na zachód z Illinois zapuściło się w tamte rejony, wierząc, że jest to droga na skróty. I byłoby tak, gdyby trafili na lato. Jechali jednak zimą, a śniegi w tych regionach są bardziej upierdliwe niż te w Polsce. Spadł śnieg i zablokował wędrowców, tak, że nie mogli ani ruszyć naprzód, ani się wycofać. Wkrótce zapasy żywności się skończyły. Zostały zwierzęta hodowlane, które przywlekli ze sobą. Żeby przeżyć zabijali jednego woła za drugim. Lecz wkrótce zabrakło także zwierząt. Ludzie zaczęli pożerać samych siebie. Całą przygodę przeżyło czterdzieści siedem osób. Zdarzyło się to nad jeziorem, które wtedy nazywało się Truckee, a teraz nazywa się Donner. 


Z takim pokładami śniegu, jest to centrum narciarstwa oraz snowboardu. Ale także latem jest co robić. Wspinaczka, kajaki, wędrówki górskie, rowery. Same Truckee też jest warte pozwiedzania. Dzieli się na dwie części - mieszkalną i turystyczną. Turystyczna to zaledwie jedna ulica, tętniąca życiem, szczególnie w czwartki. Na tak zwane Truckee Thursdays zjeżdżają się sprzedawcy z okolic i kupić można dosłownie wszystko. Zdrowe jedzenie z pobliskich farm, ubrania handmade zaprojektowane przez miejscowych artystów, deskorolki, rowery czy ceramikę. A po targu, już w okolicach wieczoru rozpoczyna się zabawa. Oprócz barów, pubów i restauracji są tu również małe urocze sklepiki z lodami z organicznych składników czy koktajlami. Przy okazji można zwiedzić muzeum kolei. 

zdjęcie dzięki uprzejmości Marty 

Pół godziny od Truckee znajduje się jezioro Tahoe. Ogromne jezioro, wokół pełno atrakcji. Wynająć można łódź, kajaki, deski (do paddle boardingu), ale można równie dobrze wyskoczyć z samolotu (koszt to $180). Każdy kraniec jeziora warty jest zobaczenia, ale jak dla mnie wygrywa jedna plaża (czyli jednak znalazłam plażę). Kamienista, ukryta, gdzie nie znajdziemy dużo ludzi, ale na pewno się zrelaksujemy. Niedaleko Incline Village, które jest małą miejscowością znajduje się Ukryta Plaża. Jeśli wpiszemy w google maps, to znajdziemy ją, ale i tak mało ludzi o niej wie. Auto trzeba zaparkować na uboczu drogi, przejść przez dość ruchomą jezdnię (pasów nie ma) i przez barierkę. Dalej szukamy schodów w dół i wygodnego miejsca, gdzie możemy się rozłożyć. Widoki są przepiękne!