poniedziałek, 29 lutego 2016

szczecin, polska

Uważam, że Szczecin powinien być miastem partnerskim Katowic. A jeśli nie, to powinniśmy trzymać sztamę razem. Na mapach pogodowych oba te miasta są zazwyczaj pomijane. Reszta Polski jest wobec nas nieprzychylna albo ma nas gdzieś. A oba te miasta rozwijają się szybko, są piękne i pełne rozrywki dla każdego. Do miasta pojechałam, żeby odwiedzić przyjaciółkę, którą poznałam na campie (kolejna zaleta pracy w Stanach Zjednoczonych!) i zakochałam się w tym mieście. Ma w sobie mnóstwo historii, a przy tym jest niesamowicie nowoczesne. Nie wiem czy wiecie, ale to tu znajduje się budynek, który dostał architektonicznego Oscara i został wybrany jako pierwszy cud Polski. Mowa oczywiście o Filharmonii Szczecińskiej, która z zewnątrz przypomina górę lodową. Wieczorem jest pięknie oświetlona. Może przy okazji wycieczki do Szczecina warto się ukulturalnić. Sam budynek wzbudzał i ciągle wzbudza kontrowersje wśród mieszkańców, ale obojętnym na pewno nie można być. 


Gdy odwiedziłam Szczecin po raz pierwszy, byłam zaskoczona jak wiele zabytków można tu znaleźć. O wielu zabytkach Krakowa, Warszawy, a nawet Gdańska czy Wrocławia, wie każdy, nawet ci, którzy tych miast nie odwiedzili. A o Szczecinie? Jest tu Zamek Książąt Pomorskich, usytuowany niedaleko filharmonii oraz Odry, starówka, pełna modnych knajp czy Wały Chrobrego, które można przyrównać do tarasu widokowego, ... który rozciąga się na pół kilometra. Znajduje się tam również wspaniała fontanna. 

Zamek Książąt Pomorskich




Wały Chrobrego

W Szczecinie mam pełno ulubionych miejsc, przede wszystkim, żeby coś zjeść. Za każdym razem, gdy wracam do tego miasta, jest to jeden z punktów obowiązkowych. Polecam szczecińskie Paszteciki. Znajdują się na ulicy Wojska Polskiego, która wydaje się być też główną ulicą Szczecina. Za pierwszym razem jak tam szłam i usłyszałam, że idę na paszteciki, wyobrażałam sobie miejsce, gdzie można wypróbować różne rodzaje pasztetu. Lubię pasztet, ale nie aż tak, żeby się nim delektować. I przyznaję się bez bicia, że nie miałam zbytnio ochoty iść, ale miejscowemu się nie odmawia. Jakie było moje zdziwienie, że bynajmniej nie jest to pasztet, ale coś co można przyrównać do krokieta, przynajmniej formą, ale jest od niego dużo lepsze. Lokal jest trochę ukryty, a wystrój zapewne został tam po poprzednim ustroju politycznym. Dodaje to atmosfery, a ja czułam się jakbym grała w filmie "Miś". Do wyboru mamy cztery smaki pasztecików: serowo-pieczarkowy, mięsny, z kapustą, i z jajkiem, a dodatkowo możemy dokupić barszcz. Cena jest tak niska, że najlepiej zakupić od razu wszystkie, ale zaznaczam, że po dwóch będziemy syci. 

cudowne paszteciki

Drugim miejscem, które niedawno odkryłyśmy to Bajgle Króla Jana, które mieszczą się na starówce. Jest to jedno z tych nowoczesnych miejsc, które opisałam w którymś z poprzednich postów, a za którymi nie przepadam, ale ta ma coś, czego inne nie mają - bajgle. Od mojego pierwszego wyjazdu do Stanów jestem fanką bajgli pod każdą postacią. Na słodko czy słono. A tutaj wiedzą, o co chodzi i bajgle są pyszne! Ostatni raz trafiłam do Szczecina zimą, więc w menu znalazły się również grzańce bezalkoholowe, przygotowywane na bazie soków i w dwóch smakach: pomarańczowym i jabłkowym. Na deser wybierzmy się na lody Marczak na ulicy Piłsudskiego. Czynne, niestety, tylko latem, bo jest to budka. Za to smaki są niesamowite, ja spróbowałam orzechu z solą morską oraz lody o smaku czarnego bzu. Żeby zabawić się w Szczecinie wybieramy się do klubu, którego oryginalnej nie znam ani ja, ani większość mieszkańców, którzy nazywają go pieszczotliwie "Szmata". Przemiłe miejsce. Jest też deptak Bogusława, gdzie podczas krótkiego spaceru można podziwiać odnowione kamienice, a na samym końcu napić się piwa z sokiem kokosowym.


Kolejnym miejscem, gdzie warto zajrzeć, jest kino Pionier, znajdujące się na tej samej ulicy co paszteciki. Po co do kina? Ano, jest to najstarsze kino na świecie, powstałe w 1907, a jeśli ktoś ma wątpliwości to na ścianie wisi certyfikat. Nie jest to kino w pełni studyjne, ale obejrzymy filmy i takie i te bardziej rozrywkowe. 


Szczecin ma jeszcze jedną zaletę dla podróżujących. Jest bardzo blisko granicy niemieckiej. Za 7 euro można dojechać autobusem do Berlina, a kolej prowadzi również sprzedaż biletów za 29 euro, w obie strony dla pięciu osób. Jeśli nie macie ochoty jechać do Berlina można wybrać się bliżej. Ostatnim razem, gdy zwiedzałam Szczecin, to wybrałam się również do małego miasteczka Schwedt, gdzie w sklepie można zakupić już produkty u nas niedostępne i posłuchać reklam po polsku. Ale nie po to się tam jeździ. Do Schwedt powinny przybywać pielgrzymki wszystkich smakoszy... kebaba. Tego samego kebaba co jecie po imprezach, z budki z sosem mieszanym. To co dostaniecie w Schwedt za 3,50 euro to magia. Wszystko jest idealne. Proporcje sosu łagodnego i ostrego oraz jego ilość, pod koniec nie zostanie sama sucha bułka, jak to zazwyczaj bywa, ale smak sosów będzie towarzyszył do końca. Delikatnie przyprawione mięso równoważą sałatki. A wielkość kebaba przekracza standard. Uwielbiam kebaby i jadłam już w wielu miejscach, ale ten w Schwedt to zdecydowany król. W dodatku nie musicie obawiać się, że połamiecie sobie język na niemieckim. Panowie mówią doskonale po polsku. A o jakości miejsca mówią kolejki, a takiej nie widziałam nawet w restauracjach u pani Gessler. 

poniedziałek, 22 lutego 2016

warszawa, polska

Lubię Warszawę. Od czasu do czasu. I na jakieś dziesięć godzin, potem mnie męczy. Dobrze jest zwiedzić. Dobrze wyjść na imprezę (i stracić wszystkie swoje oszczędności, bo niespodzianką nie będzie, jeśli powiem, że drogo). Ale, dla mnie, niedobrze byłoby tam mieszkać. Warszawa, nieważne jak modna stara się być, moim zdaniem jest podróbą nowoczesnych europejskich miast, która nie potrafi poradzić sobie ze swoją przeszłością. 
Jednak to punkt obowiązkowy wszystkich zagranicznych turystów. W dodatku mieszka tam jeden z moich przyjaciół, to zawsze miło go odwiedzić. Do rzeczy. Jest jedno miejsce na mapie Warszawy, które lubię od czasu obowiązkowej wycieczki w liceum i gdzie zawsze przyjezdnych znajomych prowadzę. Jest to Muzeum Powstania Warszawskiego. Jak szczerze nienawidzę muzeów, tak to jedno jest w stanie utrzymać moją ciekawość do samego końca zwiedzania. Do dzisiaj trzymam wszystkie kartki z kalendarza, które można zbierać, a na których wyczytamy o najważniejszych zdarzeniach tego dnia. Bardzo edukacyjne i mogę polecić wszystkim. Jeśli nie, to może przynajmniej spacer po starówce?


Jest jeden symbol Warszawy, który przychodzi wszystkim na myśl. Nie, nie jest to stadion narodowy. To Pałac Kultury. Najbrzydszy budynek świata, domniemany prezent Stalina dla Polski i pamiątka po pięknych czasach Polski Ludowej. Dobry punkt odniesienia dla turystów. Można wjechać i porobić zdjęcia panoramy. Podobno od czasu do czasu dzieje się tam coś fajnego. Ciągle uważam, że powinno się zrównać ten budynek z ziemią i posadzić las na jego miejsce.


Za to spacer po starówce i w Łazienkach uważam za absolutną konieczność! 



W tym wypadku będzie więcej zdjęć niż tekstu. Nie mam pojęcia, gdzie zjeść tanio w Warszawie, oprócz jednego wietnamskiego baru niedaleko SGH, gdzie pewnie stołują się wszyscy studenci, bo jest tanio, smacznie, a porcje są ogromne. Nie wiem, gdzie się chodzi na imprezy, bo oprócz koncertu mojego ulubionego zespołu, nie byłam nigdy na żadnej. Lubię Warszawę, bo lubię Słoików, którzy tam mieszkają, którzy na ustach prawdziwych Warszawiaków wywołują kwaśny uśmiech. Ale stokroć bardziej wolę zwiedzać swoje miasto, mimo że nie tak ważne, mimo że często nie jest wspomniane nawet na mapie pogodowej Polski.



poniedziałek, 15 lutego 2016

kraków, polska

Luty to specjalny miesiąc dla mnie. Obchodzę swoje urodziny. Ale także blog, który właśnie czytacie, obchodzi swój roczek. Dziękuję wszystkim, którzy czytają i dopingują mnie w tym, co robię. Jesteście niesamowici i bez Was ten blog nie istniałby wcale. Już wiele razy chciałam rzucić pisanie tutaj, bo wydawało mi się, że nikt tego nie czyta. Ale prawie cztery tysiące wejść świadczy o czymś zupełnie innym, a dla mnie jest to liczba tak wysoka, że wiem, że póki będę miała o czym pisać, to na pewno będę. Jak pewnie zauważyliście, na blogu od pewnego czasu pojawiają się reklamy. Nie umieściłam ich, żeby zrobić Wam na złość i zaśmiecić bloga, ale dlatego, że dzięki wejściom na nie, zarabiam. Całkowity zysk, choć nie jest wysoki, postanowiłam całkowicie poświęcić na podróże. Gdy uzbiera się na tyle, żebym mogła gdzieś wyjechać, powstanie post specjalny i na pewno Was o tym poinformuję. Dziękuję Wam! 

Kraków jest cudowną jednodniówką z Katowic, przede wszystkim z powodu ceny biletów, które nie przekraczają 30 złotych w obie strony. Jednak jeśli ktoś mieszka dalej, to trzeba się troszkę wykosztować na nocleg w tym niesamowicie turystycznym i drogim mieście. Aczkolwiek, jak ktoś dobrze poszuka to nocleg znajdzie tani, choć może dalej centrum. Osobiście do Krakowa mam mieszane uczucia, nie potrafię się nim zachwycić tak jak większość ludzi, przede wszystkim studentów. Ale nie pałam do niego taką nienawiścią jak do Nowego Jorku. Traktuję to jednak jako stały punkt wycieczek wszystkich obcokrajowców, którzy odwiedzają mnie. I trochę z tej perspektywy opowiem o tym mieście, nie jako turystka, ale jako przewodnik. Przewodnik nielicencjonowany, nieznający dat i wszystkich zakamarków Krakowa. Jednodniowy przewodnik.


Jak Kraków, to oczywiście smok wawelski, zionący ogniem oraz opowiedzenie legendy z nim związanej, która fascynuje turystów chyba tak bardzo jak legenda o Wandzie, co Niemca nie chciała. Obie legendy uwielbiam opowiadać moim gościom, a potem prowadzę ich nad Wisłę i Wawel. I czekam tylko na ich reakcję na smoka. Zawsze na początku słyszę: "Taki mały?", a potem smok zionie ognie, a oczy turystów rozszerzają się z zaskoczenia. Pluszowy bądź metalowy smok to najlepsza pamiątka z Krakowa. O Krakowie można pisać godzinami, niejedną książkę napisać, a i tydzień to byłoby za mało, żeby zwiedzić. W jeden dzień zawsze zwiedzamy to, co oczywiste. A więc spacer nad Wisłą. Spacerem można dojść do Fabryki Schindlera. Mniej oczywisty punkt, a żeby go zwiedzić, trzeba zapłacić za bilet wstępu. Samego budynku fabryki z ulicy nie zobaczymy.



Kolejnym spacerkiem zawsze prowadzę do innej dzielnicy Krakowa - Kazimierz. To zdecydowanie moja ulubiona dzielnica, pożydowska, która jest zarówno świadectwem jak i przestrogą. Zamiast chodzić po najbardziej turystycznych punktach, lepiej wybrać się tu na spacer, pojeść w żydowskiej knajpce lub napić się prawdziwej herbaty w herbaciarni. Chętnie podałabym na nią namiar, ale nie mam. Za każdym razem, gdy jej szukam specjalnie, to jej nie znajduję. A gdy idę na ślepo, to zawsze stoi tam, gdzie stała, niezmienna od lat. Bardzo klimatyczne miejsce, do którego powoli wkrada się technika, bo jest już wi-fi. Darmowe. Ciągle jednak, nie tylko herbaciarnia, jest to autentyczne miejsce na mapie Krakowa, ze zdecydowanie mniejszą ilością turystów. Jeśli ktoś ma więcej czasu, to znajduje się tam również muzeum poświęcone tematyce żydowskiej. 





Może wypad na Nową Hutę? Od kolegi, który mieszkał tam długie lata dowiedziałam się, że jedyne co można tam dostać to kosę w żebra, ale wydaje mi się, że to tylko stereotyp. To miejsce mocno kojarzące się z PRL-em, robi duże wrażenie na zagranicznych turystach. Rzadko jednak z nimi tam chodzę, bo na jednodniówce nie ma czasu. Za to jest czas na na prawdę wolny spacer między stoiskami w Sukiennicach. A już nie daj Boże, są święta i targ świąteczny, bo całą wycieczkę można spędzić tam, bez wychodzenia nawet na Wawel. Efektem są zawsze bursztynowa biżuteria, drewniane cuda i korale... i wydane pieniądze, które miały być przeznaczone na wejście do muzeum. Trudno. W południe trzeba jednak takiego turystę zmusić do wyjścia z Sukiennic, by wysłuchał słynnego na całą Polskę hejnału. Przychodzi to ciężko i niechętnie, więc ja zawsze próbuję zachęcić, opowiadając legendę oraz obiecując grzane wino po. Zdaję sobie sprawę, że to nie przez legendę goście wysłuchują hejnału. 

 Ta głowa to jedno z moich ulubionych miejsc w Krakowie. O rzeczach, które młodzież wyprawia wewnątrz tej głowy... powstają legendy, z których Kraków tak bardzo słynie. Prawdopodobnie to tylko miejskie legendy, ale wchodząc do środka, by pozować do kultowego kadru, na wszelki wypadek niczego nie dotykajcie. 


Swoich gości zawsze ciągnę na piechotę i bynajmniej nie jest to przejaw sknerstwa. Podczas spaceru tyle nowych rzeczy możemy odkryć. Parę lat temu znajoma ze Szkocji robiła zdjęcia każdemu gołębiowi, a chłopak z Brazylii fotografował płatki śniegu na cmentarzu żydowskim (dzięki za zdjęcia). Niektórzy jednak nie lubią takiego sposobu na zwiedzanie i potrzebna im podwózka, a tą w Krakowie znajdziemy na każdym rogu. 


Z Krakowa możemy wybrać się na jedną z wielu zorganizowanych wycieczek. Dwa najważniejsze miejsca to kopalnia soli w Wieliczce, której komnaty robią niesamowite wrażenie, oraz muzeum obozu koncentracyjnego Auschwitz w Oświęcimiu. 


Wieliczka


wejście do muzeum w Oświęcimiu

poniedziałek, 8 lutego 2016

malbork, polska

Jak już spędzacie urlop nad pięknym polskim morzem, a co więcej w okolicach trójmiasta, to może jednodniowa wycieczka do Malborka? Z Gdańska dojedziemy pociągiem w niecałą godzinę za dosłowne grosze, zwłaszcza jeśli ciągle mamy zniżki. Potem krótki spacer z dworca w kierunku twierdzy, którą widać już z pociągu. Nie ma jak się zgubić, mapy nie potrzebujecie. Co więcej, nie musicie się specjalnie przygotowywać na wyprawę. Tłum Was poprowadzi malowniczą drogą przez rynek, gdzie dumnie stoi pomnik Kazimiera Jagiellończyka. Od pomnika już tylko pięć minut i zza drzew wyłania się twierdza. Jak zwykle, gdy ja gdzieś zmierzam - w renowacji. 


No nie ma jak tego obejść, z każdej strony coś naprawiają, stukają i malują. W dodatku tego wyjątkowego dnia, gdy postanowiłam się tam wybrać, ha!, turniej rycerski. I cały Malbork zawalony rycerzami z Hiszpanii, Węgier czy Francji, ale jak na złość, żaden na białym koniu. 


Minusem imprezy było to, że jest płatna i to całkiem sporo za pooglądanie dwóch chłopów ścierających się kopiami. Albo ja tego nie doceniam. Oczywiście na zamek za darmo również nie wejdziemy. Dla skąpych (mnie) wystarczy całkiem długi spacer wokół twierdzy, odpoczynek na trawce i nad wodą, oraz, jakże by inaczej, zakupienie małej figurki Ulricha von Jungingena. Dla tych mniej skąpych i żądnych wiedzy, bilety na pewno nie zrujnują nikogo, zwłaszcza, że można liczyć na promocje. Dostępny jest bilet rodzinny, oraz indywidualne. Drobna wskazówka, po godzinie 17 bilet tanieje. 


Plusem za to takiej imprezy były stragany i budki z przeróżnościami. I tu niefajnie jest skąpić. Miody, alkohole, przekąski i mięsiwa. Dla dzieci można zakupić piękną zbroję rycerską (dla dzielnych rycerzy) lub strój prawdziwej księżniczki. Z czepka księżniczki zrezygnowałam w ostatniej chwili, ale kanapkę z mięsem z dzika zjeść musiałam. 


Jeśli w takich potrawach nie gustujecie, McDonald's jest tuż obok. Eh, te zdobycze cywilizacji.

poniedziałek, 1 lutego 2016

trójmiasto, polska

Dzieje się! Po zwiedzeniu paru turystycznych miast w Polsce, byłam zaskoczona trójmiastem. Napięty grafik, trzeba kombinować i być całkiem elastycznym, żeby zwiedzić i zobaczyć wszystko co się chce. Do tego przeróżne spotkania kulturalne i kulinarne, po których trzeba poluzować spodnie i rozpiąć pasek. Na wagę po powrocie nie odważyłam się wejść. 

Trójmiasto, którego części składniowe to Gdańsk, Gdynia i Sopot, warto zwiedzać razem. Komunikacja między trzema miastami jest szybka, działa sprawnie (ja przynajmniej nie mam powodu do narzekań) i jest tania. W przeciwieństwie do wszystkiego co turystyczne w tym rejonie (też nie narzekam, bo z miejscową wszędzie chodziłam, co na pewno pomogło zaoszczędzić mi dużo pieniędzy). Ale do rzeczy, każde z tych miast ma coś w sobie. Chociaż przyznam się, że tego czegoś nie odkryłam w Sopocie. Tak jak Gdańsk mnie zachwycił, a Gdynia zrelaksowała, tak Sopot jest nieznośny. Ogrom ludzi, a właściwie turystów (czasem nie da się ich zaliczyć do ludzi) zapełniają każdy metr kwadratowy miasta. Bo każdy musi zobaczyć Krzywy Domek, gdzie podobno świetne imprezy (no jestem przekonana, że również rujnujące kieszeń) i milowa kolejka do kasy, żeby kupić bilet na molo. 


Jak najszybciej uciekamy. Do Gdyni, gdzie widoki są piękne, a molo za darmo. Fajnie jest kumplować się z miejscowym, bo zna różne miejsca. Ja zostałam zabrana do opuszczonego sanatorium (uwaga, wejście jest wzbronione, ale mało kto się tym przejmuje, oprócz nas było tam jeszcze parę innych grup "zwiedzających"), które robi wrażenie, a zwiedza się je lepiej niż niejedno muzeum. Piękne graffiti, wszędzie potłuczone szkło, korytarze rodem z horroru i widok z dachu na morze. Za niedługo przestanie jednak to być miejsce do zwiedzania, ponieważ planowana jest budowa, czy raczej odbudowa tego miejsca.


widok z opuszczonego sanatorium

Obowiązkowy również spacer plażą i wdychanie jodu. Do morza nie wchodziłam, bo było zdecydowanie za zimno. Ale myślę, że nawet gdyby grzało to nie weszłabym. Polskie morze zawsze wydawało mi się takie trochę brudne i zimne, chociaż na pewno sporo w tym przesady. 

molo w Gdyni takie puste


Jednak moim ulubionym miastem z trójmiasta jest zdecydowanie Gdańsk. To chyba tutaj skupiają się co fajniejsze imprezy, a co za tym idzie, co fajniejsi ludzie. Obowiązkowy oczywiście spacer na starówce. Odradzam paniom zakładać na taki spacer obcasy, bo łatwiej chyba na Rysy wejść w szpilkach. Punkty obowiązkowe to Neptun i jego fontanna oraz Żuraw. Choć mnie bardziej niż Neptun zachwyciła fontanna z lwami, gdzie dużo dzieci miało niesamowitą frajdę, bo fontanna jest raczej ogólnodostępna i można się pluskać. 

Neptun wraz z samolotem Wizzaira

cztery lwy pilnujące małej fontanny

spacer po brzegu

Żuraw

Tutaj też jest ogrom turystów, ale miasto jest dużo lepiej przygotowane na ich odbiór niż Sopot. Tysiące restauracji, pubów i knajp, a w tym moja ulubiona, która mieści się w starej łodzi i jest, a przynajmniej była, ponieważ ostatnio ją przeniesiono, blisko starówki. Pub Zejman to najbardziej autentyczny pub, przynajmniej dla mnie, i przy okazji muzeum, gdzie można napić się razem z prawdziwymi marynarzami miejscowego piwa. I iść dalej. Kupimy tu bursztyny, ręcznie robioną biżuterię i czemu nie, zamówmy sobie portret, albo karykaturę. 


Jest jeszcze parę miejsc w Gdańsku, które z czystym sumieniem mogę polecić. Warto zwiedzić stocznię gdańską i poduczyć się trochę o historii. Niedaleko akurat odbywał się gdański zlot food trucków i tam miałam okazję po raz pierwszy być na takiej imprezie, i od tego czasu nie przegapiłam ani jednego zlotu w rodzimych Katowicach. Dla tych, którzy z ideą nie są zapoznani, jest to miejsce, gdzie wszystkie małe i znaczące samochody z jedzeniem pojawiają się w jednym czasie, i można chodzić i jeść. Po zdrowych hamburgerach lub burrito, spróbować zapiekanek, albo panini, które możemy popić lemoniadą i przegryźć tostami lub frytkami belgijskimi. Na deser zjeść lody lub cudowne naleśniki. Atmosfera jest fajna, bo są leżaki, na których możemy chwilę odpocząć i pomyśleć, co zjeść następne. Zewsząd gra muzyka, a wszyscy są uśmiechnięci. Na koniec już, jeśli odjeżdżamy z dworca kolejowego, to możemy zawsze trochę podejść pod górę (i zgubić parę kalorii, co będzie niezbędne po takiej wyżerce) i spojrzeć na krzyż (to akurat mniej mnie interesuje), ale przede wszystkim na piękną panoramę miasta.



Korzystając jeszcze z okazji, chciałam podziękować za cudownie spędzony czas i przypomnieć, że cały czas czekam na wizytę w Katowicach :)