poniedziałek, 25 kwietnia 2016

wenecja, włochy

Poprzednim razem gościnny wpis martisempreavanti otworzył krótki tryptyk o Włoszech. Tylko tryptyk, bo nigdy to państwo mnie bardzo nie ciągnęło. Powoli doskwiera mi jednak ten brak i liczę, że uda mi się w najbliższym czasie zwiedzić więcej (a na pewno Florencję!). Wenecja jest jednym z tych pięknych pocztówkowych miejsc, do których zawsze marzymy, żeby jechać. Ale gdy już tam docieramy, okazuje się, że równie dobrze sami możemy robić za przewodników, bo już to wszystko widzieliśmy. Oczywiście plac świętego Marka, obowiązkowa gondola oraz tysiące uliczek, które nagle kończą się wodą. Kanały i kanaliki. Wenecja jest piękna i wyjątkowo fotogeniczna. 


Z czego ja nie skorzystałam, bo byłam zbyt zmęczona. Na jednodniowej wycieczce w Wenecji, byłam po spędzeniu dwóch tygodni w Hiszpanii na wczasach. Z powrotem tłukłam się autokarem i przystanek był akurat tam. Całonocna jazda, całe ciało spalone słońcem, schodząca skóra i prawdopodobnie duży kac nie pozwolił mi się za bardzo nacieszyć tym miastem. Ale to wcale nie oznacza, że mam ochotę tam wrócić. Po paru minutach, kanały zaczynają nudzić, turyści denerwować, a woda niesamowicie śmierdzieć. 


Gdy jednak uda Wam się zgubić tłum i znaleźć choć trochę prawdziwej Italii, to trzymajcie się tego miejsca, i nie zważając na ceny, zjedzcie coś. Wenecja, mimo, iż trochę dziwaczna, ciągle należy do Włoch, a choć za krajem i językiem nie przepadam, to muszę przyznać, że jedzenie mają cudowne. Jeśli będziecie tak samo jak ja, zawiedzeni kolejnym wielkim miastem, atrakcją turystyczną, skupcie się zawsze na jedzeniu. Nie jest to wersja fit. Ale poprawia humor. Do Wenecji najlepiej wybrać się poza sezonem, gdy loty są przecenione, a hotele tańsze. No i turystów jest mniej. Przejażdżka gondolą kosztuje około 90 euro. Czy warto, musicie osądzić sami (dla ciekawskich) - jest to link, gdzie zobaczycie piękne zdjęcie z samotną gondolą przemierzającą kanał, marzenie nas wszystkich. A gdy na nie klikniecie, zobaczycie to jak to wygląda rzeczywiście. 


poniedziałek, 18 kwietnia 2016

florencja, włochy (wpis gościnny)

Na początek dziękuje za zaproszenie małej m. i za możliwość napisania krótkiej notki na blogu mała m. w wielkim świecie. Trzeba przyznać, że obydwie jesteśmy nieźle zakręcone na punkcie podróżowania. Gdy tylko spotkamy się po jakimś naszym tripie, rozmowy i anegdoty nie mają końca J Ale do rzeczy. Chciałabym napisać parę słów o wyjątkowym dla mnie mieście w Italii, a konkretnie o uznawanej za stolicę Toskanii – Florencji. 

Piazza della Signoria

Florencja, po włosku Firenze to miasto, gdzie sztuka obecna jest na każdym kroku, ale w końcu to miasto, z którego pochodzi np. sam Dante Alighieri, jeden z najwybitniejszych twórców i autor słynnej Boskiej Komedii, która przyczyniła się do rozwoju języka włoskiego. Florencja to oczywiście niesamowita architektura. Tutaj należy wspomnieć o Katedrze Santa Maria del Fiore czy Bazylice San Lorenzo. Florencja to również sztuka filmowa. To tutaj powstały sceny do słynnego Hannibala czy do jednego z najnowszych filmów Toma Hanksa 'Inferno'. Co do tego ostatniego, miałam niesamowite szczęście być wtedy we Florencji i widzieć porozkładany po całym mieście plan filmowy. Super doświadczenie i oczywiście już nie mogę się doczekać, by zobaczyć Inferno na dużym ekranie. Do miejsc, które warto zwiedzić należą na pewno Ogrody Boboli idealne na spacer lub pilnik ze znajomymi. Poza tym koniecznie trzeba się przejść po najsłynniejszym w mieście moście Ponte Vecchio (Most Złotników). Szczególnie warto się tam wybrać wieczorem kiedy most jest oświetlony, a poza tym można spotkać muzyków grających tam mini koncerty i śpiewających włoskie piosenki. Jednym z moich ulubionych miejsc jest Piazzale Michelangelo. To taki punkt, z którego mamy widok na całe miasto. Inne miejsca to: Galeria Uffizi, Kościół Santa Croce czy park Cascine. 


Ponte Vecchio

Florencja to miasto, które zachwyca na każdym kroku. Poza tym to Italia, czyli najlepsza na świecie pizza, kawa i pasta. Toskania to również inne smakołyki, które dostępne są tylko w tym regionie Włoch (np. lampredotto - część żołądka cielęcego, dostępny na każdym kroku we Florencji w postaci, np. kanapek).



Praktyczne wskazówki:
 - do Florencji możemy dostać się z Polski lecąc do:
      > Bologna, a tam autobusem na dworzec kolejowy (6 euro) i bezpośrednim pociągiem do Florencji (w zależności kiedy kupicie bilet, polecam kupić wcześniej, bo cena biletu do Florencji z Bologna Centrale może wynosić nawet 25 euro)
    > Pisa (loty dopiero od kwietnia), ale zdecydowanie lepsze połączenia bezpośrednio z lotniska w Pizie do Florencji: 6 euro (Terravision) lub 7,50 euro (Autostradale).
- polecam okolice Santo Spirito, gdzie w niedzielę odbywa się targ staroci, na którym można znaleźć całkiem sporo fajnych rzeczy, czy np. kupić stare książki różnego gatunku nawet za jeden czy pięć euro.
- wejście do ogrodów Boboli - płatne (normalne 7 euro, chyba, że jest jakaś wystawa to wtedy 10 euro)
- dla osób, które chcą zobaczyć wile miejsc, można wykupić kartę Firenzecard, dzięki której macie wstęp do każdego muzeum, kościoła czy ogrodów włączając Boboli. Koszt to 72 euro.


Boboli

Mam nadzieję, że chociaż trochę Was zachęciłam do przyjazdu tutaj i przy okazji zapraszam na moją podróż po Włoszech i innych regionach Europy na moim blogu: martisempreavanti

Cattedrale di Santa Maria del Fiore

Gdyby ktoś miał jakiekolwiek pytania, dotyczące np. tego, gdzie zjeść prawdziwe pyszności we Florencji, zapraszam do zadawania pytań.

Pozdrawiam.
marti sempre avanti


Piazzale Michelangelo

poniedziałek, 11 kwietnia 2016

budapeszt, węgry

Nigdy wcześniej nie byłam na Węgrzech, ale ciekawiło mnie bardzo, bo podczas pracy w Stanach poznałam parę dziewczyn z tego kraju i ich język mnie zafascynował (i trochę przeraził). I w końcu natrafiła się okazja, ponieważ PolskiBus otworzył nowy kierunek z Krakowa (i Warszawy) do Budapesztu. Nie dość, że jest możliwość wycieczki jednodniowej, bo przyjazd do stolicy Węgier jest o godzinie 5:50 rano, a wyjazd o 23:45, to jeszcze, gdy kupowałam była promocja i jeden bilet w obie strony wyszedł mnie... 16 zł. Drożej zapłaciłam z Katowic do Krakowa niż na trasie Kraków-Budapeszt. Jednodniówka doskonała, ale niestety męcząca. Dwie noce spania w autobusie skończyło się na tym, że po powrocie spałam cały dzień, a i nawet w Budapeszcie zdarzało nam się zasnąć na ławce (obowiązkowo na liście rzeczy, które trzeba zabrać pojawił się Redbull). 


Budapeszt trafił wysoko na moją listę stolic. Nie jest za duży, ale ułatwień dla turystów sporo i już za HUF 1650 (PLN 22) można kupić jednodniowy bilet na komunikację miejską. Ułatwia to dużo zwiedzanie, szczególnie ze względu na to, że dworzec autobusowy, na który przyjeżdżamy jest dosyć daleko od centrum. Pierwszym przystankiem jest Cytadela. Znajduje się koło pięknego mostu (śmiem twierdzić, że jest dużo ładniejszy niż Most Łańcuchowy) oraz hotelu Gellerta. Również Statuę Gellerta znajdziemy na szczycie, z którego roztacza się piękny widok na miasto. Mimo, iż nie należy to do top 10 punktów do zwiedzenia, mnie podobało się tutaj najbardziej.







wczesne godziny poranne (8:00)



klimaty jak z "Władcy Pierścieni"



Następny przystanek to Zamek. Można zejść i wjechać. Zdecydowanie wybrałyśmy opcję wejść i pochodzić trochę po ogrodach, zrobić sobie przerwę, zjeść lunch (i pospać na ławkach), bo żadna z nas nie paliła się, żeby zwiedzać od wewnątrz. 



Po zamku przyszedł czas na Basztę Rybacką. Ciągle było wcześnie, a jednak cały dzień jeszcze nam został, więc dalej na piechotę obok Mostu Łańcuchowego wraz ze słynnymi lwami i dalej pod górę wąskimi uliczkami. 





Baszta zrobiła na mnie bardzo duże wrażenie. Piękna architektura i jakieś takie światło bijące od budynku (słońce odbijało się od białej ściany). Korytarze i przejścia sprawiały, że czułam się jak w krainie elfów, Rivendell. 







Kolejnym punktem na naszej liście była wyspa św. Małgorzaty. Moja imienniczka, więc wydawało mi się to koniecznością. Jednak, jeśli nie wybieracie się tam latem, gdzie na wyspie dzieje się dużo rzeczy, to stanowczo odradzam nadrabianie drogi tak daleko. Mimo, że już była prawie wiosna, drzewa były mało zazielenione, a wyspa po prostu brzydka. Polecam jednak jazdę tramwajami na wyspę. Piękne, żółciutkie i bardzo nowoczesne.



Muszę przyznać, że dla mnie najważniejszym punktem wycieczki był oczywiście parlament, który pojawiał się co jakiś czas, gdy spoglądałam na Budapeszt z góry. Jednak zdecydowałyśmy zostawić go sobie na deser i najstarszą linią metra (żółtą i przeuroczą) pojechałyśmy na Plac Bohaterów, który został zbudowany na tysiąc lecie Węgier. Oprócz ładnej kolumny oraz jednego z najbrzydszych budynków świata, warto zapuścić się trochę za Plac w stronę parku, gdzie stoi fort jak z bajki, a wewnątrz znajdziemy kolorowe budynki oraz pomnik Anonima.







Dobrnęłyśmy szczęśliwie do godziny 15. Czas na jedzenie! O kuchni węgierskiej krążą legendy, ale my już miałyśmy plan. Nasze zgłodniałe brzuchy wypełniłyśmy langoszem. Langosz to placek smażony z drożdży i ciepłego mleka (i innych składników), który w smaku trochę przypomina nasze pączki. Jest podawany jednak nie na słodko, ale na kwaśno - ze śmietaną i serem. Są też inne wersje, ale polecam właśnie tą tradycyjną. Problem pojawia się jednak ze znalezieniem langosza w Budapeszcie. Trafiłyśmy do modnej obecnie dzielnicy - turystycznej, a w restauracjach możemy zjeść pizzę, hipsterskie hamburgery, od czasu do czasu trafia się gulasz, ale langosza ani widu ani słychu. W końcu udało nam się wypatrzyć nasze wymarzone danie za sumę HUF 800 czyli za około 10 zl, czyli dosyć tanio, a jednym takim plackiem spokojnie się najadłyśmy. To teraz czas na nasz deser, czyli parlament. Jest to jeden z najpiękniejszych budynków w Europie. Warto oglądać go jeszcze po stronie Budy, gdzie idealnie uchwycimy cały budynek w kadrze. Co więcej, należy iść i dniem i nocą, gdy ten jest pięknie oświetlony. Po stronie Pesztu natomiast możemy obejrzeć budynek z bliska oraz przyjrzeć się detalom. 






Parlament można zwiedzić również od środka, trzeba natomiast zarezerwować taką wycieczkę dużo wcześniej. Również niedaleko parlamentu znajduje się fotogeniczna rzeźba butów. Jest ona na promenadzie Dunaju, gdyż upamiętnia ona ofiary zestrzelone do rzeki podczas drugiej wojny światowej. Zapala się tu znicze, zostawia kwiaty, a nawet cukierki.





Jednym z najlepszych momentów było jednak wejście do baru, gdzie zaprowadziła nas moja znajoma. Był to również moment naszego największego zmęczenia, więc dużo nam nie trzeba było, żeby wpaść w senny nastrój. Bar jednak zasługuje na uwagę. Znajdziemy tu wszystko, syrenki, krasnale, wiadra zamiast kloszy na lampy, zwisające samochody, wyłącznie samych turystów i dziewczynę z koszykiem marchewek, które serwowała jako przekąski (HUF 200). Wycieczka była bardzo edukacyjna. Moneta jest niemożliwa, a język jeszcze gorszy. Mimo, że z kalkulatorem, to ciężko nam się przeliczało (jest tak jak filologia jedzie na wycieczki) i właściwie nie wiedziałyśmy czy przepłacamy. Z toaletą było tak, że raz zapłaciłyśmy 150 foryntów, raz 180, a raz 200, ale w przeliczeniu zawsze było napisane, że jest to 0,70 euro. Nigdy nie czułam się tak bogata, bo miałam aż 10.000. Niestety, po przeliczeniu nie była to aż taka fajna suma. Na jeden dzień w zupełności starczyło i na jedzenie i na pamiątki (oczywiście, plecaki były wypchane jedzeniem i piciem z góry na dół, tak, żeby dużo na to nie trzeba było wydawać). Zaskoczyło mnie natomiast to, że gdziekolwiek poszłyśmy, to zawsze mogłyśmy się porozumieć po angielsku, mimo, że stereotypy mówią zupełnie co innego. Zdarzały się jednak dziwne słowa.

Ruhak znaczy ubranie.

poniedziałek, 4 kwietnia 2016

stambuł, turcja

Jest taka aplikacja "Cities I've visited", gdzie zaznaczam wszystkie miasta, które odwiedziłam. I ze wszystkich stu osiemdziesięciu, tylko trzy mają serduszka. Są to: Truckee (dla przypomnienia), Barcelona oczywiście (dla przypomnienia i tu) oraz Stambuł. Przyznaję, obecnie nie jest to najbezpieczniejsze miejsce, ale nie dajmy się zastraszyć. Ze Stambułem wiąże się mnóstwo wspomnień, mimo, że byłam tam bardzo krótko, a historia tego jak dojechałam tam, mrozi (tylko mojej mamie) krew w żyłach...


... pojechaliśmy całą paczką na wakacje all inclusive do Bułgarii. Pierwsze i ostatnie w moim życiu. Znudziłam się piciem po trzech dniach i co by tu robić. Nikt nie ma ochoty pojechać na wycieczkę, animacje średnio mnie bawią, dobra, to telefon do znajomego w Turcji, przyjeżdżam! Spakowana na parę dni stoję na przystanku autobusowym, a tu nic nie jedzie. Jedną godzinę, drugą. Zawróciłam, bo w końcu miejscowy mnie uświadomił, że jest niedziela i nic nie przyjedzie. I że generalnie nic nie przyjedzie, bo tu nic nie dojeżdża, a przystanki autobusowe są dla hoteli. Zdeterminowana następnego dnia, idę pieszo pięć kilometrów na przystanek autobusowy w następnej wiosce. Ha! Stoi busik z napisem Warna, czyli najbliższe miasto, z którego na pewno pojedzie coś do Stambułu. Kierowca nie mówi po angielsku ani hiszpańsku, ale trochę po niemiecku. Ja też trochę, więc konwersacja jest powolna, ale owocna, bo obiecuje zawieźć mnie na właściwy dworzec. Wysiadam z busa, i jak na filmie, pustka wokół. Jedyny budynek, rozlatujący się relikt socjalizmu, to dworzec. Wszystkie kasy biletowe zamknięte. Nie zrażam się. Czekam. I czekam. Po upływie godziny, przyjeżdża autobus! I to właściwy, bo jedzie do Stambułu. Wsiadam, zagaduje po angielsku... i tylko widzę przerażone oczy. Kierowca dał znak, że mam wsiąść, a, ku mojemu zaskoczeniu, przysiada się do mnie kobieta, która w tym autobusie pracuje jako stewardessa i powoli na migi dogadujemy się co do ceny i moich danych osobowych. W końcu! Zasypiam, tylko po to, żeby zostać obudzona na granicy, gdzie wszystko jest prześwietlone, a pani stewardessa pcha mnie (jedyną z całego autobusu) do budki z wizami. Teraz ich nie potrzeba, ale wtedy musiałam za nią zapłacić. Trudno, do tej pory pięknie prezentuje się w paszporcie. Około szóstej rano wjeżdżamy na teren Stambułu, a dopiero o ósmej dojeżdżamy na stację. To daje Wam obraz, jak ogromne jest to miasto. 


Nawet ja byłam zaskoczona. Dopiero po latach znalazłam miasto, do którego mogłabym przyrównać wielkością - Sao Paolo. Tylko wielkością, bo oba miasta różnią się bardzo od siebie. Stambuł jest niesamowicie klimatyczny, zapachy, ludzie, zwierzęta, turyści, kolory, to wszystko miesza się ze sobą. Dla domowników nie jest to najlepsze miejsce, ale ja poczułam się od razu jak w domu. To jednak wcale nie znaczy, że nie korzystałam z pomocy miejscowego, który dał mi nocleg, tłumaczył i odpowiadał cierpliwie na wszystkie moje pytania, a także pokazał najważniejsze miejsca. 


Był rejs stateczkiem po Bosforze, wizyty w meczetach, jedzenie kebabu (prawdziwego) i innych smakołyków, a także wejście na wieżę, z której roztaczał się piękny widok na całe miasto. Oprócz miejsc oczywistych jak Haga Sofia czy Błękitny Meczet, to warto podjechać też do dzielnicy Taksim, podobno najbardziej rozrywkowej.



Z jedzenia nie polecam małych, obrzydliwych hamburgerów, zwanych Bambi, które podobno są kultowe, zwłaszcza po całonocnej imprezie. Jechałam do Stambułu pełna obaw i wątpliwości, a przede wszystkim, przykro się przyznać, stereotypów. Wszystkie zostały obalone, choć nie polecam chodzenia w krótkich spodenkach, mimo upalnej pogody i zabójczych 35 stopni. Turcy są niesamowicie otwarci i pomocni, mimo, że z angielskim to raczej kiepsko. Jedzenie jest ostre, do kanapek wsadzane są ostre papryczki, pyszne, ale pieką. A kebab wcale nie wygląda jak nasz, ale jest to po prostu samo mięso nadziewane na patyk. Nasze jest lepsze...


Jak już wspomniałam, moja wizyta była krótka i nie miałam czasu przejechać nawet na azjatycką stronę Stambułu, ale polecić mogę szczególnie jedno miejsce, Kryty Bazar. Jak na bazarze, rzeczy dużo tańsze, a wszystkie zmysły zostaną tutaj zaspokojone. Pstrokate kolory i wzory, zapachy i smaki. wszystko tak piękne, że można spędzić tam cały dzień. Dla siebie kupiłam kolczyki (kiedyś miałam w zwyczaju zbierać kolczyki z każdego miejsca, ale po dwóch latach nie ma już miejsca na nowe pary, więc zadowalam się pocztówkami obecnie) oraz buty. Zwykłe balerinki z pięknymi wzorami, ręcznie robione (więc może nie takie zwykłe). Do tej pory mi służą, a mija już szósty rok. I ani jednego zadrapania, czy wytartej nitki. Dla mnie to stanowi dowód, że rzeczy sprzedawane na tym bazarze są piękne i niezwykłej jakości.