poniedziałek, 31 października 2016

gdzie jeść w stanach zjednoczonych?

Mam nadzieję, że nie jesteście głodni, bo przy dzisiejszym poście niektórym może ślinka pocieknąć. Tylko niektórym, bo nie ukrywajmy, jedzenie w Stanach najlepszym nie jest. Przynajmniej te "prawdziwie amerykańskie". Dzień jest podzielony na trzy posiłki, czyli śniadanie, lunch i obiad. Dla tych, co nie lubią wstawać za wcześnie mamy brunch, śniadanie z lunchem. W restauracjach niby jest duży wybór, ale nie ma większego znaczenia czy pójdziemy do Joe'a czy do Murphy'ego, bo w menu znajdzie się to samo. Różnica będzie tylko w cenie. Gdy raz poprosiłam o zwykłą kanapkę z serem to patrzyli się na mnie bardzo dziwnie, więc na przyszłość dałam za wygraną i zamawiałam to co było: 

  • obowiązkowa owsianka z brązowym cukrem i owocami (ja się tym nie umiem najeść);
  • tzw. angielska muffinka (i to zazwyczaj był mój wybór), która z muffinką nie ma nic wspólnego, bo jest to taka bardziej płaska i idealnie okrągła bułeczka z serem, bekonem, jajkiem i, na zamówienie, awokado;
  • naleśniki czyli amerykańskie pancakes, grubsze od naszych naleśników polewane syropem klonowym, czekoladą i na życzenie jest bita śmietana, bomba kaloryczna;
  • jajecznica + hash browns, czyli potarte ziemniaki, klasyk;
  • francuskie tosty czyli chleb na jajku, ciągle mam mieszane uczucia wobec tego dania.
Na śniadanie trzeba się obowiązkowo najeść. Każde z tych dań ma dużo kalorii i zalega na żołądku przez długi czas. Dostarcza dużo energii. Jeśli chcemy gdzieś wybrać się na śniadanie, a mieszkamy w większym mieście (bo w małych miasteczkach warto iść do pierwszej lepszej jadłodajni, gdzie wszystko będzie jak na amerykańskich filmach) to warto iść do Denny's. Dzieci we wtorki i w czwartki jedzą za darmo, jest tanio, a obsługa szybka. Nie wiedzieć czemu, ulubiona restauracja meksykańskich rodzin, które wybierają się tam bardzo wystrojone i zajmują przynajmniej trzy stoliki ze względu na liczbę. 


W Stanach prawie zawsze jem w fast foodach. To tylko tak źle brzmi. Amerykanie restauracje szybkiej obsługi traktują jako normalne i często się stołują. I nie mówię tu teraz o Burger Kingu czy o McDonalnd, to wszystko dostaniemy w Polsce, i jedzenie jest tak samo beznadziejne i tu i tam. Mamy przede wszystkim różnorodność:

  • jeśli mamy ochotę na chińszczyznę to najlepsza (wg mnie, oczywiście!) jest Panda Express, prowadzona przez chińską rodzinę od lat jest przez nią całkowicie kontrolowana. Nie znajdziemy Pandy wszędzie, na pewno będą problemy na Wschodnim Wybrzeżu (o którym w sumie niewiele wiem, więc załóżcie ze wszystkim, że mówię o Zachodnim Wybrzeżu), bo właściciele Pandy jeżdżą od jednej do drugiej i osobiście sprawdzają jakość. Porcje są ogromne, więc do $10 mamy posiłki, które zostają nam na później;
  • na zastępstwo Subwaya, który również jest wszędzie, jest jeszcze Port of Subs, polega na tym samym, ale zawsze mam wrażenie, że obsługa bardziej ogarnięta;
  • jeśli nie przeszkadza nam to, że po posiłku długie godziny spędzimy na kibelku, to polecam fast foody meksykańskie. I teraz w zależności od zasobności portfela mamy Del Taco i Taco Bell, w których nikt nie ma bladego pojęcia co w tym jedzeniu jest, a następnie Chipotle, które mnie smakowało bardziej. Ale jeśli mamy gdzieś restauracje meksykańską prowadzoną przez rodzinę, to zawsze jest to mój numer jeden. Jest tanio, nawet w porównaniu do fast foodów, jedzenie jest lepszej jakości, no i ten wybór sosów ostrych. No po prostu, piekło w gębie. 
  • no i oczywiście hamburgery. I tutaj, mój ulubiony fast food, nie ma konkurencji. Jest McDonald, Burger King, White Castle (tylko na Wschodnim), Wendy's, ale nigdzie nie dostaniemy tak dobrego burgera jak w In&Out. To najlepszy burger (oprócz tego z bizona) jakiego jadłam, a na którego nie muszę czekać pół godziny i jest na moją kieszeń. A jak jesteście w Los Angeles, to jedna z filii In-n-out znajduje się tuż przy lotnisku, gdzie możemy zajadać się burgerami, patrząc na ogromne maszyny latające tuż nad naszymi głowami.


Czego na pewno nie warto jeść? Moje znienawidzone danie to corn dog. Jest to parówka zapakowana w poduszeczkę z chlebka kukurydzianego, je się to z musztardą i ketchupem. Oczywiście. Jadąc do Stanów przygotujcie się na brak dobrego pieczywa. Jeśli uda Wam się znaleźć dobre, a mnie udało się dopiero na małym targowisku, gdzie farmerzy sprzedawali swoje produkty, to bochenek kosztuje około $20. Tak, 80 złotych za bochenek chleba. 


poniedziałek, 24 października 2016

obóz 2016, wspomnienia, stany zjednoczone

Gdy zostałam zatrudniona kolejny raz na ten sam obóz, dostałam wiadomość z małą niespodzianką - obóz w tym roku będzie trwał o tydzień dłużej, a potem będzie wesele. Pewnej parze tak bardzo spodobała się okolica, że postanowili wynająć cały obóz, łącznie z pracownikami, żeby się pobrać. Wcale im się nie dziwię, za to goście dziwili się bardzo. Nie jest to idealne miejsce dla białej sukni, bo pył jest wszędzie. Do naszych obowiązków leży również sprzątanie powierzchni pokrytych kurzem. Łatwo mówić. Co dwa dni trzeba wszystko przetrzeć, bo warstwa kurzu jest tak gruba, że nie widać nic innego. To samo z ciałem. Nikt już nie kąpie się tam codziennie, bo po wyjściu z prysznica wystarczy przejść 10 metrów i można wracać z powrotem pod prysznic. Brud wżera się w skórę i trudno, trzeba z tym żyć. Moi znajomi się dziwią (i brzydzą) "Ale jak to, kąpać się raz w tygodniu?!". No cóż. Zaoszczędza się wodę i czas, który można spędzić w hamaku.


Obóz znajduje się przy drodze numer 49 między Sattley, a Sierra City. Oczywiście, że nikt nie kojarzy tych nazw, bo nic tam nie ma. No nie do końca. Sierra City jest miejscem, którędy przebiega szlak Pacific Crest Trail (PCT), obecnie już całkiem znany, biegnący od granicy z Meksykiem aż po Kanadę. O miejscowości można usłyszeć w filmie "Dzika Droga" z Reese Witherspoon na podstawie książki Cheryl Strayed. A Sattley to faktycznie dziura. Kiedyś na amerykańskiej imprezie zorganizowanej przez pewien klub w moim rodzinnym mieście, na którą udałam się z odwiedzającą mnie wtedy koleżanką ze Stanów, postanowiłyśmy udawać, że ja również jestem z USA. Gdy zapytano się mnie skąd rzuciłam właśnie Sattley, na co mój rozmówca odezwał się, że owszem kojarzy, że piękne miasto. Nie sądzę. Populacja wynosi 60 osób, sklep jest czynny jak się właścicielowi chce, a ten zazwyczaj siedzi na ławce przed i pali leczniczą marihuanę (innej w Kalifornii nie można, a i na tą trzeba mieć papiery). Ja tam nie mam nic przeciwko mieszkaniu w lesie, nawet wygodniej, zasięgu nie ma, więc nikt mnie nie męczy z żadnymi ofertami, problem natomiast pojawia się, gdy chcemy coś zamówić ze sklepu. W paru sklepach zajmujących się wysyłką internetową odmówiono nam sprzedaży, bo adres wysyłki nie istnieje na mapie. No trudno, oszczędzamy pieniądze. Te można wydać natomiast na coczwartkowym festynie w pobliskim Truckee (ponad 10,000 mieszkańców!), gdzie są oczywiście tańce, muzyka, stoiska, piwo i jedzenie (o tym będzie za tydzień).


Nie jest to również miejsce, gdzie można się nudzić. Moją ulubioną rozrywką było akurat byczenie się w hamaku z książką. Ale gdybym chciała, mogłabym pójść w góry, pojechać na piękne jeziora na kajaki, paddle boarding (duża deska, na której się stoi i wiosłuje) czy po prostu popływać i poskakać do wody. Jest też rzeka Yuba, w której można łowić ryby (potrzebna jest na to licencja) czy balansować kamienie, co podobno jest wielką sztuką. Próbowałam, ale jestem zbyt niecierpliwa. 

Jezioro Donner, które leży niedaleko od Truckee, a z którym wiąże się ciekawa historia z XIX wieku, kiedy to uwięzieni przez śnieżycę ludzie zaczęli zjadać się nawzajem. Istnieje nawet książka kulinarna "Gotuj z Donner Party".

Jezioro Salmon

Jezioro Salmon

Wodospady w Downieville (post o downieville)

Balansowanie kamieni przez profesjonalistów

Rzeka Yuba


Jezioro Tahoe

A gdy brakuje nam emocji to możemy jechać do dużego miasta, Reno, które znajduje się tuż przy granicy Kalifornii z Nevadą, więc znajdziemy tam przede wszystkim kasyna. Reno to takie małe Las Vegas. A także możemy zakosztować trochę amerykańskiej kultury i iść na mecz baseballa, nawet jeśli sport interesuje nas średnio. Drużyna z Reno to Aces i prawie zawsze przegrywa. To nie ma znaczenia akurat. Najważniejsza jest zabawa, nowe znajomości, hot dogi i lejący się strumieniami alkohol. Nawet nie zauważycie co się dzieje na boisku, chyba, że dostaniecie piłką w głowę. A przy zdolnościach piłkarzy z Aces jest to wątpliwe. 


W tym roku również, po raz pierwszy, obóz zrobił nam niespodziankę i wysłał nas razem z dziećmi na spływ na rzece. Zdjęć nie mam, ale wspomnienia świetne. Można skakać ze skał, popływać w rzece, czasem powiosłować, a czasem mocno się trzymać, bo można wypaść. W okolicy znajduje się też mnóstwo barów. Wypad do baru jest zawsze fajny, ale tam mają szafy grające i prawdziwych kowboi za barem. Istnieje nawet miejsce, gdzie kowboje wygłaszają swoje wiersze.


Obóz zleciał szybko, ukoronowanie tego roku było wesele. Na kuchni mieliśmy pełno roboty, od rana do wieczora. Ale piekliśmy bezy, które były uparte i nie chciały wyjść, nadziewaliśmy jagnię, które potem spaliliśmy na popiół. Ogólnie wesele się bardzo udało nawet z kulinarnej strony i państwo młodzi byli bardzo zadowoleni. My również. 


poniedziałek, 17 października 2016

salutujemy generałowi i mgła przykrywa wszystko, roadtrip, dzień jedenasty i dwunasty, stany zjednoczone

Rano budzimy się w koszmarnym pokoju, więc szybko pakujemy się, a ja lecę na stację benzynową po mleko czekoladowe na śniadanie. Chcę płacić kartą. I tu ważna uwaga, jeśli wybieracie się do Stanów Zjednoczonych, to warto założyć konto w BZ WBK, do którego jest karta (w ING nie ma, albo przynajmniej nie było parę lat temu jak wyjeżdżałam po raz pierwszy). Konto i karta jest za darmo jeśli na koncie znajduje się powyżej 20 dolarów. Z tym nie ma problemu, natomiast czasami są problemy z kartą. Jest to karta debetowa, natomiast czasami w sklepie wchodzi jako kredytowa, czasem jako debetowa, a czasami w ogóle i trzeba płacić gotówką. Zawsze jak nią płaciłam, to po wpisaniu PIN-u, trzymałam kciuki, żeby przeszło. Tak też było i tym razem. Kobieta (?) na kasie bez brwi za to z toną brokatu na twarzy, wyglądająca jak po dobrej, trwającej tygodniami imprezie, mówi, że karta nie wchodzi. Próbowałam parę razy, poddaję się i płacę gotówką. I pani (?) nagle zmienia głos i zaczyna na mnie (nikogo innego nie było) krzyczeć: 'Ya gon' regret it! (Pożałujesz tego!), więc nie czekam nawet na resztę z dwóch dolarów i wybiegam ze sklepu zanim wyciągnie piłę łańcuchową i historia źle się skończy. To była jedyna "groźna" historia jaka spotkała mnie w Stanach, to dosyć bezpieczny kraj. Już bezpiecznie siedzę w aucie i jedziemy dalej, do parku narodowego sekwoi. Park jest połączony z Królewskim Kanionem (King's Canyon) i jest to obszar dosyć... zalesiony. Sekwoje są piękne, uczymy się trochę o warunkach jakie potrzebują, żeby rosnąć, ale nie spędzamy wiele czasu na spacerach. Pędzimy do największego drzewa w parku - nazwanego imieniem generała Shermana. Robi wrażenie.




Generał Sherman



Nie spędzamy tam za dużo czasu, jedziemy dalej na Big Sur, o którym również była mowa już wcześniej. Zjeżdżamy w dół bardzo krętą drogą i ścigamy się z rowerzystami, które są zaraz za nami. 


Jest piękna pogoda, słońce świeci... do czasu. Gdy tylko dojeżdżamy do Cambri, gdzie zaczyna się Big Sur, czyli autostrada wzdłuż oceanu, wszędzie jest mgła. Nie widać kompletnie nic, przez co decydujemy się na kolejną noc w aucie, gdzieś na postoju (na pewno nielegalnie, śpimy jednak nie molestowane przez nikogo ani nic, oprócz widoku). 


Rano mgła schodzi tylko trochę, ale widać przynajmniej wodę. Znów zaglądamy do parku Julii Pfeifer Burns, gdzie widok jest jak na rajską wyspę.




Jedziemy do San Francisco, gdzie zostawiamy Kasię i obie z przyjaciółką jedziemy do Reno, gdzie oficjalnie kończymy naszą wycieczkę. Przejeżdżamy 5167 mil czyli 8315,5 kilometra. Mijamy siedem dużych miast (Chicago, Denver, Salt Lake City, Fresno, Las Vegas, Reno i San Francisco), przejeżdżamy przez 11 stanów (Illinois, Wisconsin, Minnesota, South Dakota, Wyoming, Idaho, Colorado, Arizona, Utah, Nevada i California) i wiele małych mieścin. Zwiedzamy około dziesięciu parków narodowych i stanowych, przejeżdżamy przez ziemie indiańskie i poznajemy prawdziwych Indian. Niezapomniana podróż. Życzę każdemu z Was (a przynajmniej tym, którzy chcą), żeby przynajmniej raz w życiu taką odbyli.


poniedziałek, 10 października 2016

miasto duchów i tęczowe wodospady, roadtrip, dzień dziesiąty, stany zjednoczone

Do jeziora Mono (Mono Lake) dojeżdżamy wcześnie rano jeszcze nie wybudzone. Jezioro Mono jest bardzo słone, można próbować. Powiedziano nam również, że śmiało można się kąpać, ale jakoś szkoda było psuć te wszystkie mikrosystemy. Wody spróbowałyśmy, nie taka najgorsza. Jednak nie po to przyjechałyśmy, żeby wodę próbować, ale by podziwiać tufowe formacje skalne, które wystają z jeziora wraz z dwoma wulkanicznymi wyspami, co sprawia wrażenie, że Loch Ness wynurza się z wody. Wokół pełno zajęcy, jeden nawet nas śledził i gonił. Nie wiem jak Mono Lake wygląda po południu, czy jest więcej ludzi, ale rano nie było nikogo, dzięki czemu nikt nam nie psuł zdjęć.







Następny nasz przystanek jest bardzo blisko. Bodie - miasto duchów. Żeby tam dojechać, jedziemy wąską drogą pożarową, kamienie nam się sypią spod kół, i tak przez 40 minut. Wstęp kosztuje $8, dokupujemy jeszcze broszurkę z historią miejsca za $2. Jest około godziny 10:00, a już robi się tłoczno. Chodzić po miasteczku można wolno, bez przewodnika, większość domków jest jednak zamknięta, więc zdjęcia robi się przez szybę. Do paru i do kościoła śmiało można wejść. 





Miasteczko przypomina rodem wyjęte z westernu i w głowie się nie mieści, że istnieje już od 1859 roku, a opuszczone zostało w 1942. W czasach świetności mieszkało tu około 7.000 osób, ale miasteczko spłonęło parę razy i wygląda na bardzo małe, zachowało się jedynie 10% z tego, co było tu dawniej (a było przynajmniej 50 salonów!). Najważniejsze dla nas jednak jest to, że wszystko zostało zostawione tak, jak wyglądało w momencie opuszczenia miasteczka. Jest to park stanowy, i pracują tam konserwatorzy nad stanem, natomiast nie jest sztucznie restaurowane czy układane pod turystów.










Już po wyjeździe z miasteczka, zaczynam się cieszyć, bo jedziemy do mojego ulubionego parku narodowego, Yosemite. To raj dla wspinaczy i tych, którzy lubią dziką naturę, przygodę i chodzenie po górach. Nie mamy na tyle czasu, żeby iść na długie trasy, bo dzisiaj również śpimy w łóżku - we Fresno i trzeba tam dojechać. Jedziemy więc główną drogą wewnątrz parku i zatrzymujemy się przy Tuolomne Meadows (Łąkach Tuolomne, plemię indiańskie) i jemy tam lunch na trawie z pięknym widokiem. Przy okazji czytamy broszury o parku. Yosemite był kiedyś częścią ziem indiańskich, a ci tylko gdy wrócili po pewnym czasie w to miejsce załamali tylko ręce nad tym co biały człowiek zrobił z tymi ziemiami. Mimo, że jest to park narodowy, a także jedno z ulubionych miejsc John'a Muir, który walczył aż do śmierci, by zachować dzikość Yosemite i pasma górskiego High Sierra, to wciąż trafiają się przygłupi turyści, którzy wyrzucają śmieci na trawę zamiast do koszy, bo nie chce im się otworzyć zabezpieczenia przed niedźwiedziami, czy dokarmiają dzikie zwierzęta. Dlatego zbierając się z naszego lunchu zbieramy wszystko, co do ostatniego okruszka i idziemy na krótki spacer pod wodospady.







Pniemy się cały czas do góry, tam gdzie leży śnieg, żeby zobaczyć Yosemite z góry. Krótki spacer jest w okolicach Glacier, do którego dosyć długo się jedzie. Ale to co zobaczycie wynagradza wszystko.






Po drodze w parku wstępujemy na pizzę i jedziemy prosto do motelu. Gdy otwieramy drzwi, naszym oczom ukazuje się sceneria żywcem wyjęta z lat osiemdziesiątych z niskobudżetowego horroru. Koszmarna tapeta, jeszcze gorszy dywan, telewizor pudło i telefon, którego nie widziałam od przynajmniej dziesięciu lat - taki do wykręcania numeru. Ale są dwa ogromne łóżka i gorąca woda. A to wszystko czego potrzebujemy.