poniedziałek, 26 grudnia 2016

święta w katalonii, hiszpania

W Polsce właśnie wszyscy zajadają się sernikiem, a w lodówkach zalegają resztki karpia, barszczu z uszkami i kapusty z grzybami. To smaki świąt, które znam i które jak najbardziej starałam się odtworzyć w Hiszpanii w te święta. To już drugi raz, gdy nie mogłam wrócić na święta do domu - pierwszy raz, gdy byłam w Brazylii i tam magia świąt w ogóle nie dotarła. Do Hiszpanii magia dotarła, ale nieco zniekształcona.


 Oczywiście, ozdoby można kupić bardzo tanio w chińskich sklepikach. W każdym domu oprócz choinki jest szopka. I z tym zaczyna się prawdziwa szopka. W Barcelonie na placu Sant Jaume, co roku, urząd miasta buduje szopkę. W tym roku wielu tradycjonalistów oburzyło się, bo szopka wygląda... inaczej. Kilka ogromnych baniek, a w nich przeróżne sceny - piramida z książek, karmnik z drewna albo łóżeczko z dzieckiem, a pod nim szopka, kartony z imionami Jezus, Maryja, itd. Wywołało to burzę sprzeciwu, ale szopka została i według mnie jest cudna.



W katalońskiej szopce, oprócz rodzinki musi znaleźć się jedna bardzo osobliwa postać - tzw. cagatío. Jest to jedna z najdziwniejszych tradycji, o których słyszałam. Cagatío to w dosłownym tłumaczeniu srający wujek. Tak! Figurki w bardzo jednoznacznej pozycji znajdują się tuż obok dzieciątka Jezus. Obecnie robi się takie figurki, przedstawiające sławne postacie, więc możemy kupić Madonnę albo papieża z gołym tyłkiem.


Skąd taka tradycja? W Katalonii prezenty "rozdaje" właśnie cagatío. Jest to pieniek drewna z namalowaną twarzą i czapkeczką, którego dzieci karmią mandarynkami. Gdy czas na prezenty, dzieci biją pieniek patykami, a wtedy cagatío wypróżnia się prezentami. Ciężej w to uwierzyć niż w świętego Mikołaja. Oprócz tego, święta również polegają na jedzeniu i piciu. Obowiązkowa jest kolacja, do której przyrządza się krewetki, łososia, podaje tradycyjną szynkę, a na deser je się turrón - z migdałów i miodu.Mimo wszystko, wolałabym spędzić święta z rodziną z naszymi tradycjami i potrawami. Bo wolę, żeby prezenty mi dawano, a nie wypróżniano.


poniedziałek, 19 grudnia 2016

tavertet, hiszpania

 Kolejna mała podróż po Kataloni, tym razem w góry. Z grupą ludzi z aplikacji meetup (dzięki której można wybrać się na wycieczki, pograć w gry zawsze w towarzystwie) o godzinie 8:15 spotykamy się w wyznaczonym punkcie i w dużym aucie (jest nas 8) ruszamy w dwugodzinną podróż na północ Katalonii, do Tavertet. Po pewnym czasie drogi robią się kręte, a mój żołądek podjeżdża do gardła. Gdy w końcu udaje nam się dojechać wybiegam z samochodu i uderza we mnie świeże powietrze. Jesteśmy w małej miejscowości, gdzie wszyscy mówią po katalońsku, w kawiarni nie ma nawet menu po hiszpańsku. Po kawie i herbacie ruszamy w trasę, bo przed nami 13 kilometrów.




Trasa idzie wokół wsi. Daleko nie zachodzimy, bo już po 500 metrach rozciąga się przed nami nieziemski widok. W szerokiej dolinie między skałami osiadła mgła i wygląda jakby rozpościerało się przed nami białe morze. Spędzamy tam dobre pół godziny na zdjęciach.




Gdy w końcu ruszamy droga idzie prosto w dół po błocie i ślizgając się i gubiąc parę razy, dochodzimy do skały, gdzie drzewa rosną w dół. Jest również mały wodospad i na upartego można by było zrobić z niego prysznic z zimną wodą.


Suniemy dalej do przodu, przez lasy i błota aż w końcu wychodzimy na skałę. Ścieżka ma niecały metr, z prawej strony lita skała, z lewej krzaki i przepaść. Urządzamy drugie śniadanie z widokiem na las i opalamy się, bo słońce grzeje mocno. Gdy decydujemy się ruszyć dalej, najpierw musimy pokonać 8 metrową drabinę przytwierdzoną do ściany. Przerażające. Cała trasa ma jeszcze jeden piękny widok. Trzeba się wdrapać na skały i widać małe jezioro, gdzie można popływać kajakiem. Później dowiedziałam się, że w tym samym miejscu była kiedyś mała wioska, która zniknęła pod taflą wody. Ale czasami, gdy woda trochę opada, wystaje z nad tafly wody wieża kościoła. Nie mieliśmy jednak w planach schodzić na dół, a zacząć podróż z powrotem do wioski. Zostało nam 5 kilometrów, ale parę razy się zgubiliśmy i trzeba było przejść przez opuszczony dom (wejść do środka i wejśc po starych schodach), w pobliżu którego wolałabym się nie znaleźć w nocy i przejść przez pole pełne krowich placków. A na koniec błoto po kostki. Gdy doszliśmy większość była tak zmęczona, że usnęła w aucie.





Nie koniec przygód na ten dzień. Nagle korek. Auta nie ruszają się nawet o metr. Z pomocą przychodzi internet - wypadek tuż przed nami. To stoimy. Po pewnym czasie gasimy silnik... i oczywiście w tym momencie ruszają auta, oprócz nas. Bo samochód nie chce zapalić. Pchamy aż do stacji, gdzie najpierw czekamy na mechanika, a potem na podwózkę do domu. O 22 docieram do domu i padam na twarz do łóżka, bo następnego dnia do pracy.





poniedziałek, 12 grudnia 2016

sitges, hiszpania

W czasie między straceniem, a znalezieniem nowej pracy miałam parę dni, żeby coś zobaczyć. Wyskoczyłam do kina na nowy film Bayony, pochodziłam po dzielnicach Barcelony, a także pojechałam do małego miasteczka w Katalonii, Sitges. 









Sitges znajduje się w czwartej strefie prowincji, więc łatwo dojechać tam pociągami miejskimi, tzw. rodalies. Bilet w obie strony kosztuje trochę ponad osiem euro. Zaraz po wyjściu ze stacji jest informacja turystyczna, gdzie dostaniemy mapę. Otwarte jest w godzinach hiszpańskich, więc w godzinach sjesty nic nie osiągniemy. Starówka jest bardzo blisko, więc za dużo nie pochodzimy.


Nie jest to duża miejscowość, więc starówka też nie jest duża, ani tak magiczna jak ta w Barcelonie. Ale ma swój urok, szczególnie, że co rusz natykamy się na białe domki z niebieskimi okiennicami, dzięki którym ja poczułam się jak na południu Hiszpanii. 





Najważniejsza jest oczywiście katedra, przed którą rozpościera się plac, a dalej już tylko morze. Wspaniały widok i nie dziwię się, że tyle par wybiera to miejsce, żeby się pobrać. Dalej spacerem przeszłam w stronę starszego kościoła (a przynajmniej na taki wyglądał, bo pamięci do dat nie mam). Tam, całkowicie przez przypadek, weszłam na plan japońskiego filmu. Nie mam pojęcia jakiego, bo nie chcieli mi zdradzić. Ale nie ma co się dziwić, bo widoki piękne, a i pogoda była naprawdę udana. Oczywiście, nie mogłam się powstrzymać, żeby nie zrobić zdjęcia. 


Bardzo spodobały mi się rzeźby kobiet. Znalazłam dwie. Jedna na promenadzie, siedząca, a druga troszkę wyżej przed kościołem. Obie są większe, krągłe, o prawdziwie kobiecych kształtach. Triumf kobiecości. 



poniedziałek, 5 grudnia 2016

znalezienie pracy w Barcelonie

To stawiam wszystko na jedną kartę i jadę do mojej ukochanej Barcelony. Śpię u znajomego i aktywnie szukam pracy. No, może nie aż tak aktywnie, bo tylko przez internet. Jak już wspomniałam w poprzednim poście, chodzenie z CV w ręku jest już niemodne, teraz szuka się pracy przez aplikacje, które są reklamowane nawet w telewizji. Niestety, tylko jedna, przynajmniej z mojego doświadczenia, działa, bo znalazłam tam obie moje prace. Aplikacja nazywa się Infojobs i wystarczy wpisać słowa klucze, zaznaczyć lokację i można wybierać. Pierwszą pracę, jako barmanka w barze, którego nazwy nie wspomnę, znalazłam już po trzech dniach. Bar w centrum, dosyć odwiedzany, ale już od początku mocno podejrzane warunki pracy. Mnie nic nie przeszkadzało, kontrakt był, choć historie, które przytaczali moi współpracownicy nieraz zaskakiwały. Aż tu nagle zostaję wezwana do biura i zwolniona. Powód był idiotyczny, ale co zrobić, widocznie karma miała mi za coś odpłacić. Spakowałam rzeczy i do domu... gdzie dociera do mnie wiadomość, że kolejną dziewczynę zwolnili. W ciągu tygodnia zwolnili 7 osób! A wszystko dlatego, że nowy manager miał plany wprowadzić swoich ludzi na nasze miejsca. 

Można się załamać, a można pomyśleć, że tak miało być, a los ma coś innego w zanadrzu. Tydzień poleżałam do góry brzuchem, tydzień postałam na ulotkach, ale ile można, więc tym razem ja rzuciłam pracę. A w kolejnym tygodniu miałam już kolejną pracę, tym razem w biurze przy obsłudze klienta i póki co jest bardzo pozytywnie!

Co potrzeba do pracy w Hiszpanii:

  • Numer NIE, czyli numer identyfikacyjny obcokrajowca. Załatwić można w miarę szybko, jeśli mamy wizytę umówioną. Ja jak wyrabiałam swój w 2011 takich umówionych wizyt nie było i trzeba było stać w bardzo długich kolejkach. Taki numer wyrabia się raz, chyba że mamy numer tymczasowy, który możemy wyrobić dzięki uprzejmości firmy, dla której będziemy pracować. NIE możemy wyrobić również bez kontraktu. Przynajmniej ja tak zrobiłam, ale od 2011 mogło się dużo zmienić.
  • Numer ubezpieczenia (seguridad social), który wyrabiamy już po otrzymaniu NIE, nie trzeba umawiać się wcześniej.
  • Zameldowanie, które załatwiamy na samym początku, bo bez tego ani rusz. I szczerze, to największy wrzód, bo prawie żaden właściciel nie chce zameldować lokatorów. 
  • Jeśli zamierzamy mieszkać w Barcelonie, to warto wyrobić sobie kartę CatSalud, czyli taką naszą kartę NFZ. Z wszystkimi dokumentami powyżej idziemy do szpitala, gdzie podobno dostajemy kartę od ręki. To się okaże, bo jestem w trakcie wyrabiania takiej karty.
Praca jest nowa i wszystko może się zmienić, zwłaszcza, że Hiszpania dalej nie wyszła z kryzysu i pracę można stracić w każdym momencie. Od wszystkiego można się jednak odwołać i kłócić o swoje.