poniedziałek, 29 maja 2017

uwaga, konkurs!

Niespodzianka dla wszystkich, i może trochę zabawy. Ogłaszam konkurs. 

Po Stanach Zjednoczonych lecę do kraju, w którym już byłam i opisywałam w swoim czasie, a także do jednego nowego kraju. Konkurs polega właśnie na tym, żeby odgadnąć jaki to nowy kraj. Dla zwycięzcy pamiątka z tego kraju. 

Z konkursu wyłączone są oczywiście osoby, które zostały przeze mnie poinformowane, gdzie lecę. 

Mała podpowiedź - jest to kraj nadmorski. 

Każdy uczestnik ma możliwość trzech prób odgadnięcia. Konkurs będzie trwał przez tydzień, do 04.06.

Możecie pisać swoje odpowiedzi w komentarzach tutaj, bądź na Facebooku.


Zdjęcie nie ma nic wspólnego z krajem, do którego jadę.

poniedziałek, 15 maja 2017

szykują się zmiany!

Jak w październiku pisałam, że czas, żeby osiąść, to tylko żartowałam. Po pół roku bycia w jednym miejscu, odezwał się we mnie znów duch podróżnika i kazał ruszyć w znane już mi miejsce w północnej Kalifornii. 

Tak! Wracam do Stanów Zjednoczonych na trzy miesiące. Oczywiście do pracy, do mojego szczęśliwego miejsca. Nie powiem, zarobek jaki jestem w stanie tam zdobyć jest ważny, ale to nie to motywuje mnie to kolejnej podróży tam. To te widoki, te ogniska, te świeże powietrze i ten święty spokój. Siedem miesięcy przed komputerem wynagrodzę sobie trzema miesiącami bez zasięgu. W kompletnej głuszy w najlepszym towarzystwie. 

Niestety, będzie to miało konsekwencje w prowadzeniu bloga. Postaram się od czasu do czasu zdać relację z pobytu, ale nie mogę nic obiecać (zaczynam mówić już jak na infolinii), bo nie po to tam jadę. Również od tej pory, posty będą ukazywać się raz na dwa tygodnie - niezmiennie, w poniedziałki.

Ale obiecuję jedno. Już za tydzień mała niespodzianka!


poniedziałek, 8 maja 2017

motorem po katalonii, hiszpania

Tak z ciekawości, macie swoją listę rzeczy, które chcecie zrobić przed śmiercią? Ja oficjalnej nie mam, ale wszystko mam w głowie. I jedną z tych rzeczy właśnie udało mi się wykreślić. Była to wycieczka motorem, oczywiście jako plecaczek. Mam wyjątkowe szczęście, że przyszywany brat zdecydował się mnie zabrać (podobno nie byłam bardzo upierdliwa, ale nie wiem czy nie chciał być po prostu miły). Z Barcelony wyjechaliśmy autostradą na północ i jechaliśmy szybko. Bardzo szybko. Jak szybko boję się napisać, bo wiem, że moja ukochana mama czyta bloga i martwię się o jej zdrowie. Następnie już po miejskich drogach, więc było wolniej, ale zabawniej, bo było dużo zakrętów. Naszym celem było Cadaques, Cap de Creus, a pod koniec dnia udało nam się jeszcze dojechać do Figueras. 


Cadaques. Miejsce wypoczynkowe starszych Katalończyków. Piękna pogoda, słoneczna zatoka, dużo ludzi i późno otwierają kawiarnie. Ale domki i kościół wymalowane na biało są jak z hiszpańskiego snu. Prawdziwy klimat śródziemnomorski. Jest spokojnie, romantycznie i powolnie.


Powoli nie jedziemy my. Dalej na północ, tuż przy granicy z Francją. Cap de Creus. Jest to park naturalny z pięknymi widokami na wybrzeżu. Mały spacer, żeby wyprostować kości (nie wiedziałam, że tak boli tyłek na motorze!) i oczywiście się zgubiliśmy. Znaleźliśmy za to małą zatoczkę, gdzie urządziliśmy sjestę. Trochę głupio, bo nie wzięliśmy żadnego jedzenia, ani nawet wody. Udało nam się w końcu wyjść z labiryntu skał i mega głodni ruszyliśmy dalej.




Figueras. Tam zdecydowaliśmy się zjeść. Dużo, za cały dzień. Cokolwiek by nam zaserwowano, zjedlibyśmy z trzęsącymi się uszami. Obowiązkowy spacer po centrum, do słynnego muzeum Dali'ego. Wejść nie wchodziliśmy, bo trzeba dużo wcześniej rezerwować bilety. Budynek muzeum warto obejrzeć z zewnątrz. Dużo mniejszy niż na zdjęciach, ale i tak robi wrażenie. 


Po Figueras wsiadamy na motor i pędzimy z powrotem na Barcelonę. Już nie jedziemy tak szybko, bo jest korek. Ale moje pierwsze 350 kilometrów na motorze zrobione!

 

poniedziałek, 1 maja 2017

rupit, hiszpania

Mam małą słabość do katalońskich miasteczek, a Rupit jest zdecydowanie najbardziej urokliwym z nich. Na północ od Barcelony i znacznie wyżej, więc klimat jest nieco chłodniejszy. Nie mam bladego pojęcia jak się tam dostać, bo żadnych przystanków autobusowych nie widziałam. Ale zawsze można wynająć auto na weekend i zwiedzić co najlepsze. Ja akurat mam szczęście, że znajomy ma duże auto i organizuje takie spotkania, żeby pochodzić po górach, to skorzystałam.



Plan był prosty - pochodzić, napić się piwa. odpocząć przed kolejnym tygodniem pracy. Zrobiliśmy 9 kilometrów i mogliśmy nacieszyć oczy naprawdę pięknymi widokami. Miasteczko jest maleńkie, mieszka tam nie więcej niż 270 osób, ale jest tak uroczo, że nawet w chłodną niedzielę spotkaliśmy pełno turystów. Hiszpańskich turystów. Inni się tu raczej nie zapuszczają. 




Rupit jest wyjątkowe również, dlatego, że wszystko jest w kamieniu. Pierwsze wzmianki o kościele w miasteczku pojawiają się już w 968 roku. Krajobraz jest nieco surowy i tajemniczy. O poranku mgła przysłaniała niższe części miasteczka, przez co jest to miejsce na romantyczne eskapady. Obowiązkiem jest przejście przez most, który z każdym krokiem trzęsie się, a nad wejściem stoi napis "Do dziesięciu osób". A pod nami piękna rzeka i maleńkie wodospady.





Najlepszym punktem programu był jednak wodospad. Ogromny, który można podziwiać ze specjalnego balkonu. Można też przybliżyć się, ale mnie zabrakło odwagi, żeby podejść na krawędź skały i spojrzeć w dół. 90 metrów w dół.