poniedziałek, 26 września 2016

anioł ląduje i wielki kanion, roadtrip, dzień siódmy i ósmy, stany zjednoczone

Tym razem post o dwóch dniach naszej podróży, ze względu na to, że opisuję miejsca, które już wcześniej pojawiły się na moim blogu. Zaraz po prysznicu wyjeżdżamy z Page w stronę Wielkiego Kanionu. Po drodze stajemy przy stoisku przy drodze, gdzie u prawdziwych Indian można kupić rękodzieło. Kupuję to co najbardziej mi się kojarzy ze stereotypowymi Indianami - łapacz snów. I teraz, możecie być sceptyczni, ale odkąd go mam, to moje sny, może nie są lepsze, ale są wyraźniejsze i pełne szczegółów. Bardziej psychodeliczne też. Docieramy tam dosyć szybko, więc tym razem mamy czas, żeby faktycznie tam pochodzić. Auto zostawiamy na parkingu i dalej jeździmy sobie darmowym busikiem. Parkujemy trochę nieszczęśliwie, bo tuż obok kruków, które są ogromne, a mnie od razu przypominają się "Ptaki" Hitchcocka. 


Trasę planujemy na miejscu, ale wjeżdżamy od wschodu na South Rim (na North Rim jest przeźroczysty spacerniak dla turystów, dlatego tam nie jedziemy), a dalej trzy i pół kilometry trasą Czasu (Time Trail), która prowadzi przy krawędzi kanionu. jest oczywiście murek, więc nie spadniecie. Nie jesteśmy zmęczone, więc idziemy dalej. Zachodzimy na prawie ostatni przystanek i jest już dobrze po południu. Głodne decydujemy się zakończyć naszą wycieczkę po Wielkim Kanionie w Wendy's na hamburgerze, gdzie przy okazji sprawdzamy drogę do naszego następnego punktu wycieczki - parku narodowego Zion. I jak nas szlag nie trafi - żeby się tam dostać musimy wrócić się do Page i stamtąd odbić w lewo. No ale wyboru nie mamy, żadnej innej drogi nie ma. Jedziemy do zmierzchu, stajemy na rest area, gdzieś blisko Zionu. 






Rano wstajemy dosyć wcześnie, ale grzebiemy się i w parku jesteśmy koło 10:00. Tutaj również zostawiamy auto i jedziemy darmowym busem. Jako, że obie z przyjaciółką już tam byłyśmy, decydujemy, że tym razem pójdziemy na którąś z tras. Wybieramy najbardziej popularną - Lądowisko Anioła (Angel's Landing), która jest przepiękna. Trasa ma 5 mil - ok. 7 kilometrów w obie strony, co powinno nam zająć góra dwie godziny, a na tablicy podane są cztery. Dla mnie już wtedy wydawało się to podejrzane, ale staram się nie marudzić tylko cisnę do góry, krok po kroku. Jest gorąco, pot się ze mnie leje, słońce świeci prosto w twarz, a szlak idzie cały czas ostro pod górę. Po 50 minutach stajemy przed znakiem na szczyt, który oznajmia nam, że od 2004 roku zginęło tu sześć osób i generalnie mamy na siebie uważać. Ostrzeżenie, czy też znak, numer dwa. Weszłam do góry, trzymając się łańcuchów, myśląc, że to szczyt. A tu niespodzianka - szczyt jest niecałą milę dalej - trasa idzie dalej, tylko, że ma ona szerokość jednego metra, łańcuch do trzymania tylko z jednej strony, a po obu stronach przepaść. Nie ma siły, który zmusiłaby mnie, żebym tam weszła. Ja rezygnuję, bo życie mi miłe, ale dziewczyny dzielnie idą (potem twierdziły, że nie było aż tak strasznie, logicznie - nie uwierzyłam im). Ja w tym czasie opalam się i rozmawiam z ludźmi, którzy również zrezygnowali. Około 5 na 7 osób, które docierają do tego punktu rezygnuje. A widoki i tak są piękne. Nawet z tego miejsca. 







Tego dnia śpimy w końcu w normalnych łóżkach, jedziemy na noc do Las Vegas, gdzie mamy zarezerwowany pokój w hotelu Flamingo. Oczywiście wewnątrz wszystko jest różowe, a w ogródku stoją flamingi. Przepych to jest to co te miasto lubi najbardziej. No i pieniądze. Idziemy się przejść na Strip, czyli główną ulicę, ale jesteśmy padnięte, a już w Vegas byłyśmy, więc wracamy do pokoju i idziemy spać. Zapytacie, czemu jechałyśmy aż do Vegas, żeby spać, zamiast grać, pić i bawić się. Otóż, Las Vegas ma tą zaletę, że jeśli nie jesteśmy tam w weekend (dla amatorów rozrywki, to w tygodniu w mieście grzechu też dużo się dzieje) to pokoje w hotelach są bardzo tanie (za naszą trójkę płacimy $55 za pokój + podatek, który wynosi prawie połowę ceny za pokój, ale i tak się opłaca, bo standard jest dużo wyższy niż w motelu za podobną cenę), a że jest po drodze, to wolimy spać tam niż w przydrożnym motelu. Znów bierzemy prysznic (luksus!) i rozłożone na ogromnych łóżkach idziemy spać. 


poniedziałek, 19 września 2016

kanion antylopy i prysznic, roadtrip, dzień szósty, stany zjednoczone

Budzimy się rano jeszcze w Utah i najbliższą drogą jaką nam wskazuje GPS jedziemy do Arizony, gdzie mamy zamówioną wycieczkę w Page. Okazuje się, że najbliższa trasa jest krętą drogą pożarową nad urwiskiem, 10% w dół. Widoki mamy piękne, ale mały dreszczyk emocji też jest, gdy na tej wąskiej dosyć trasie na zakręcie mija nas ogromna ciężarówka, pędząca ile się da. Swoją drogą, brawa dla kierowcy, który tym ogromnym autem jechał pod górę. 



Mijamy Meksykański Kapelusz (Mexican Hat), czyli skałę o takim imieniu i jedziemy do Monument Valley, znane na całym świecie z powodu częstego występowania w amerykańskich filmach. Widok jak z pocztówki, zatrzymujemy się nawet na chwilę, ale musimy pędzić, bo o 10:30 musimy być w biurze, żeby odebrać bilety wstępu. Dojeżdżamy na miejsce (Ken's Guided Tour) równo o czasie, ogromna kolejka, ale docieramy do kasy przed 11:00 i okazuje się, że jest godzina 10:00, a my mamy jeszcze godzinę, bo w Arizonie zmienia się czas na godzinę do tyłu. Jemy więc pyszne meksykańskie lody dla ochłody, bo jest gorąco. Nie ma tam żadnej fontanny do uzupełnienia wody, więc o to trzeba zadbać wcześniej.

Mexican Hat

Monument Valley



 Ale zaraz, zaraz, chyba nie wspomniałam gdzie się wybieramy! To jedno z miejsc, które były na mojej liście - Kanion Antylopy (Antelope Canyon) - bardzo fotogeniczne miejsce. Jest to kanion, który ciągnie się pod ziemią i do wyboru mamy dwa jego odcinki Upper (wyżej położony) i Lower (niżej położony). Cenowo są do siebie zbliżone, a przewodniki twierdzą, że wyglądają również podobnie. My wybieramy ten niżej położony, i jesteśmy przygotowane, żeby zapłacić $48, bo o tylu wspominała znajoma, która już tam była. O dziwo, płacimy $8 za wstęp na teren Indian plemienia Navajo (więc nasza cudowna karta America the Beautiful tu nie działa) i $20 za wycieczkę. Za parking płacić nie musimy, jest w cenie. Jesteśmy bardzo zadowolone z ceny, bo choć raz jest taniej niż w przewidywaniach. Wybija 11:00 i ustawiamy się w kolejce, która składa się głównie z azjatyckich turystów, i która ciągnie się wężykiem na upalnym słońcu. W końcu jest nasza kolej i schodzimy w dół po parunastu schodów. I tu zaczyna się bajka. Skały są tak piękne, że nie możemy oderwać oczu ani aparatów.  Kolory mieszają się, cień układa się w różne wzory, nawet ptasie odchody (które niestety czasami się pojawiają i psują zdjęcia) wpasowują się czasami. Nasi przewodnicy podpowiadają nam gdzie stanąć, żeby robić dobre zdjęcia, czasem robią nam zdjęcia i jedyne co psuje tą bajkową atmosferę jest chodzenie gęsiego, bo ten kanion jest odwiedzany przez masę ludzi. Ale mimo to, naprawdę warto. Spacer trwa około półtora godziny, a zdjęć można napstrykać setki.















Kanion Antylopy znajduje się w miasteczku Page w Arizonie. Jest tam dużo więcej miejsc do zwiedzenia - Horseshoe Bend, gdzie rzeka bierze zakręt w kształcie podkowy; jezioro Powell, po którym planowałyśmy kajaki, ale przyjechałyśmy za późno; tama Glen i ciut dalej Kanion Marble, gdzie znajduje się most plemienia Navajo nad rzeką Kolorado. 

Horseshoe Bend

Glen Dam

Rzeka Kolorado


Most Navajo - jeden dla pieszych, jeden dla zmotoryzowanych

I to właśnie przy tym moście znajdujemy rest area, gdzie będziemy spać. Nie ma tam wody, bo znajdujemy się na bardzo suchych ziemiach, gdzie każda kropla wody ma wielkie znaczenie, ale to nie problem, bo mamy płyny dezynfekcyjne. Jedziemy tylko na stację benzynową uzupełnić zapasy i... nie wierzymy własnym oczom - prysznic turystyczny! Postanawiamy skorzystać następnego ranka, żebyśmy były świeże na dalszą trasę. Dla przypomnienia, jest to nasz pierwszy prysznic od tygodnia, za jedyne $2.5 i trwa on równe 5 minut, po których woda przestaje lecieć. Idealny czas, żeby umyć głowę i siebie. Można tam również naładować urządzenia elektroniczne, a także zrobić pranie. My aż takich luksusów jednak nie potrzebujemy. I ruszamy w dalszą drogę.




poniedziałek, 12 września 2016

odkopujemy dinozaury, roadtrip, dzień piąty, stany zjednoczone

Pierwszy raz od Chicago, jesteśmy w większym mieście, nie licząc krótkiego postoju w Denver, gdzie odbierałyśmy koleżankę. Tym razem z chęcią zwiedzamy miasto - Salt Lake City. Jest to jedno z miast, gdzie zawsze jest pod górkę, wszędzie są góry, za to są piękne. Miasto jest otoczone górami zewsząd.



SLC to miasto mormońskie. Są dosłownie wszędzie, a ich główna katedra to dzieło architektoniczne. Stoi w samym centrum miasta i najlepiej przyjechać w niedzielę, gdzie całe tłumy w białych koszulach idzie do kościoła. Wstęp na terytorium kościoła jest wzbroniony, a przynajmniej nie witają chętnie obcych, a szkoda, bo chętnie przeszłybyśmy się po ogrodach w budynku. Z zewnątrz można podziwiać fontannę z najwyższego punktu świątyni. 



Nieopodal stoi za to kościół katolicki, któremu również nic nie brakuje. No może fontanny. 


Dawno nie widziałam tak czystego miasta. Nie wiem czy mormoni mają coś z tym wspólnego, ale jeśli tak, to zapraszam do Katowic. Nigdzie nie ma śmieci. Jest zielono i wręcz radośnie. Tak jak powinno być.





W informacji moja przyjaciółka dowiaduje się, że gdzieś nieopodal są szczątki dinozaurów (Dinosaur National Monument). No tego jeszcze brakowało, bo to chyba największa fanatyczka dinozaurów jaką znam. No i nie było odwrotu, musiałyśmy wsiąść do auta i zboczyć z trasy o dwie godziny, oglądać szkielety. Zdążyłyśmy tam w ostatnim momencie i załapałyśmy się na ostatnie wejście. Hurra. Wjazd kosztował $20, ale można było wejść na naszą cudowną kartę. I tak sobie chodziłyśmy oglądając kości w skale.