środa, 30 września 2015

creede, stany zjednoczone

Po przejechaniu tylu kilometrów, gdzieś mniej więcej w połowie podróży należy nam się odpoczynek, prawda? To jedziemy do małej mieściny w stanie Kolorado, gdzie znajomy ma domek. Dalekim łukiem omijamy duże miasta na północy, a jedziemy na południe do Creede. Jest to małe miasteczko, ale o dziwo, całkiem turystyczne. Znajdowała się tam kopalnia srebra w XIX wieku, a teraz można zwiedzać jej ruiny. Całkiem sympatyczny pan opowie nam o historii górnictwa w słuchawkach podczas zwiedzania kopalni, wycieczka kosztuje $7 i trwa niecałe 40 minut. A przed kopalnią duża frajda dla małych i dużych, bo można sobie amerykańską wiewiórkę pokarmić (50 centów), taką jaką pamiętamy z bajek o Chip i Dale. W Creede można zjeść drogo w restauracjach amerykańsko-meksykańskich, ale za to smacznie.



Jeśli mamy samochód terenowy, a warto tutaj przynajmniej taki wynająć, to możemy wyjechać w góry (można też iść, ale brak czasu nam nie pozwalał) na wycieczkę off-road. Pobrudzić się błotem, wycierpieć katusze na tylnym siedzeniu i podziwiać piękne widoki. Można spotkać sarenki, łosie czy jelenie. 





Kolorado słynie również ze swojego otwarcia na palenie marihuany. Podobno, podkreślam, że podobno, bo właściwie nie szukałam, można kupić normalnie w sklepie paczuszkę zioła na własny użytek. Dlatego nie denerwujmy się, że kelner trochę zamulony i wolny. Przynajmniej jest szczęśliwy. A to jest, jak wiadomo, zaraźliwe.




sobota, 26 września 2015

park narodowy Arches, stany zjednoczone

Wszyscy na pewno kojarzą zdjęcia łuków skalnych z parku narodowego Arches w stanie Utah. Stosunkowo krótka jazda z parku narodowego Zion. Myśmy akurat dotarli późnym wieczorem, więc pierwsze co, to szukaliśmy miejsca do spania. Ja wolę zaoszczędzić trochę grosza i spać na ziemi w śpiworze, ale moje towarzystwo wybrało hostel o nazwie Lazy Lizard (Leniwa Jaszczurka) w miasteczku Moab. Za wynajęcie całego domku zapłaciliśmy może $15 od łba, więc też bardzo nas nie zabolało. W każdym razie, okazało się, że w ten sposób również możemy coś zaoszczędzić. W hostelu poprzedni goście zostawiają mapy parku narodowego wraz z biletem wejścia/wjazdu. Taki bilet otrzymuje się na tydzień, więc jeśli akurat się wstrzelicie, to zaoszczędzicie na takim wejściu. Miasteczko Moab jest urocze i znajduje się tylko o jakieś 20 minut jazdy autem od parku narodowego. 


Znajdujemy się na pustyni. Zero wiatru. Ciepło. Gorąco. Dobrze, że mamy wodę. Zatrzymujemy się na parkingu i wspinamy się dróżkami przeznaczonymi dla turystów wzdłuż pięknych rzeźb skalnych. Warto przygotować sobie zapas wody, bo niektóre szlaki zajmują około półtora godziny.


 prawda, że wygląda na opuszczone miasto z daleka?





Najbardziej zaskakującą rzeczą było spotkanie bardzo licznej grupy turystów z Polski. Byli to chyba jedyni zwiedzający park w tym samym czasie co my. 

niedziela, 20 września 2015

park narodowy Zion, stany zjednoczone

Po San Diego ruszyliśmy do Las Vegas, ale o tym już było, więc nie będę się powtarzać. Następnym punktem programu był park narodowy Zion. Znajduje się w zachodniej części stanu Utah i nie za daleko od Las Vegas. Są to głównie malownicze czerwone skały wśród których znajdziemy mnóstwo ścieżek. Jest parę rzeczy, które trzeba wiedzieć zanim wejdziemy czy wjedziemy do parku.
Jeśli jedziemy samochodem, zapłacimy 30 dolarów za wjazd od pojazdu, nie od osoby. Jeśli idziemy pieszo to koszt jest mniejszy. Jeśli wybieracie się do Stanów, żeby głównie zwiedzać parki, to proponuję zakupić kartę wstępu do wszystkich (lub prawie wszystkich) parków narodowych, opłaca się, chyba już przy wjeździe do pięciu parków. W Zionie funkcjonuje busik (shuttle), dzięki któremu zajedziemy pod wszystkie ważne punkty lub na początki szlaków. Ale jeśli już wjeżdżamy autem to po co jeździć busikiem. Dobra, ale przy wjeździe, gdy dostaniecie mapę, to nie rzucajcie jej na tylne siedzenie i nie jedźcie na oślep, bo droga jest prosto jak w mordę strzelił, w dodatku asfaltowa, tylko zatrzymajcie się i przestudiujcie mapę. Bo dowiecie się, że droga asfaltowa w pewnym momencie się rozbiega, ale w mało zauważalny sposób. A po 10 minutach wyjeżdżacie z parku i pojawia się pytanie, "to już?". Nie. Trzeba zawrócić i szukać rozwidlenia. Tak czy owak, widoki cudne.






piątek, 18 września 2015

big sur i san diego, stany zjednoczone

Kiedy w gorący poranek wyruszyliśmy samochodem z Reno na południe Kalifornii, nie sądziłam, że widoki będą aż tak nieziemskie. Jasne, już wcześniej słyszałam, że pięknie, bo kalifornijska autostrada numer 1 wije się wzdłuż wybrzeża Pacyfiku. Ale to co zobaczyłam, przerosło moje oczekiwania i z miejsca zakochałam się w tych miejscach. Autostrada nosi również nazwę Big Sur, a najlepiej zacząć podróż w San Francisco i jechać na południe aż do San Diego. Zajmie nam to 10 godzin, ale piękne widoki kończą się na jakieś 6 godzin przed naszym celem, a potem zrobi się ciemno i już nic nie widać. Nas niestety gonił czas, ale zawsze można rozbić podróż i zatrzymać się w jednym z wielu miast, miasteczek po drodze, jak na przykład Santa Barbara, Carmel-by-the-sea albo Los Angeles (tutaj trzeba zjechać trochę z trasy). Słabym pomysłem jest otwarcie okna w samochodzie i wystawienie głowy. Jasne, wiatr we włosach, i tak dalej, ale spróbujcie to potem rozczesać. Są też miejsca, dla których warto zrobić przystanek, chociażby w parku na cześć Julii Pfeiffer i zejść ścieżką w dół, by zobaczyć niezwykłą scenerię, na prawdę, rodem z romantycznych filmów. Są to wodospady na pięknej plaży, otoczone skałami i turkusową wodą. Julia Pfeiffer była bardzo bogatą kobietą, która miała w tym miejscu domek, każdego dnia mogła wyjść na balkon i wypić kawę, patrząc na wodospady. Była też mała turystyczna kolejka na sam dół. Obecnie ani kolejki ani domu już nie ma. Gdy pani Pfeiffer umierała zapisała w testamencie, że dom i kolejka mają być zniszczone, a na miejscu ma powstać park, żeby każdy mógł przejść się ścieżkami i napawać widokiem.











A potem dojechaliśmy do San Diego. Dużo czasu tam nie spędziłam, więc ciężko mi cokolwiek napisać z wyjątkiem tego, że plażę musieliśmy wybrać płatną, bo nie było żadnego miejsca do zaparkowania w całym mieście. Za to mieliśmy darmowy spektakl mew, kradnących ludziom jedzenie.




sobota, 12 września 2015

reno, stany zjednoczone

Właśnie wróciłam z mojej trzeciej podróży po Stanach Zjednoczonych i odwiedziłam parę nowych, ciekawych miejsc. Tym razem, udało spełnić jedno marzenie - pojechać autem. Czyli taki tradycyjny, amerykański roadtrip. Chaos w aucie, wszędzie wala się jedzenie, poduszki, koce, książki i wiele butelek po pustych napojach. Ścisk, bo jedziemy w czwórkę. Tanie posiłki w przydrożnych barach. Przystanki na poboczu na szybkie siku. 11 miast, trzy narodowe parki, spływ rzeką, i piękne widoki. Oraz 8000 przejechanych kilometrów. Początek w Reno w stanie Nevada, a koniec w małym miasteczku Nelsonville w stanie Ohio. Postaram się opisać wszystko chronologicznie. Zapraszam do wspólnej podróży!

Reno. Reno jest biedniejszą wersją Las Vegas. A przynajmniej tak jest spostrzegane. Ja do niego zawsze miałam sentyment. I nie tylko ja, bo powstała nawet piosenka (dla ciekawskich). Miasto nie jest ani tak kiczowate, ani tak nachalne jak LV, ale jeśli szukamy rozrywki to ją znajdziemy. Pełno tu kasyn i hoteli. Gdy wjeżdżamy do miasta, w panoramie wybija się ogromny, niesamowicie brzydki hotel - GSR. Pomimo swojego wyglądu i kiczowatego wnętrza, polecam rezerwację pokoju właśnie tam. Zaraz, zaraz, ale pewnie bardzo drogo. No właśnie nie. Reno, a także Las Vegas, które polecam odwiedzać w dni powszednie, bo wtedy są niższe ceny, mnie turystów, a impreza i tak jest, są miastami, gdzie hotele czerpią zyski głównie z kasyna, a hotele są przy okazji. Wydamy 60$ za pokój, w którym są dwa podwójne łóżka, a potem resztę możemy wydać na maszynach. Ja wygrałam 20$. Zawsze coś. 


Reno to pustynia. Jest niemiłosiernie ciepło, tylko czasami coś na horyzoncie ściemnieje, nagle zrywa się wiatr, walą pioruny, a po dziesięciu minutach jest upalnie, jakby cała burza nie miała miejsca. To nie jest miasto do zwiedzania. Nie ma czego, ale za to, jest to wspaniała baza wypadowa, jeśli chcemy pochodzić po górach lub wspinać się. A gdy z wyprawy wracamy zmęczeni, czemu nie przejść się ulicami wieczorem, gdy wszystko jest podświetlone, wypatrując znaku Reno - największego małego miasta na świecie, bo miasto ma właśnie taki slogan. A kasyna będą nas kusić do środka. Pamiętajcie, że jeśli siedzicie przy maszynach wystarczająco długo, to drinki są na koszt kasyna :)



sobota, 5 września 2015

chicago, stany zjednoczone

Chicago to jedno z najbardziej polskich miast w Stanach, a także jedno z moich najbardziej ulubionych. Jako, że omijam Nowy Jork z daleka, to ląduje zawsze tutaj, i co uważam za urocze, na lotnisku można porozumieć się w języku polskim. Łatwo wszędzie dojechać dzięki kolejkom nadziemnym i podziemnym, na które musimy mieć kartę, którą można kupić w pobliżu stacji, a na samej stacji doładować ją i dostać mapę. Na lotnisko również dostaniemy się taką kolejką, niebieską linią. W Chicago jest mnóstwo rzeczy do pozwiedzania, więc zaplanujcie dłuższy pobyt. 


Taki oto cudowny skyline zrobimy i zobaczymy z Navy Pier, na który dostaniemy się za darmo (jak odmiennie od NY). Tu akurat tuż przed burzą (to moje szczęście do burz). Rzecz, którą absolutnie trzeba zrobić to wjechać na Willis Tower, która wcześniej nazywała się Sears Tower. Jest to bodajże 105 piętro z przeszklonymi tarasami widokowymi, z których spojrzymy pół kilometra w dół. Tak, 500 metrów w dół, na co też się odważyłam. Zawrót głowy murowany. Wjazd kosztuje 25$.


Następny punkt, który leży bardzo blisko to park Granta, w której znajdziemy Bąbla, czyli The Bubble. Bąbel jest niesamowicie fotogeniczny, a co więcej wychodzą w nim cudowne selfie :) Odbija się w nim również skyline Chicago. 


W parku najlepiej zrobić sobie piknik i zjeść bajgla na słono lub słodko. Jak dla mnie obie opcje są przepyszne. Najlepsza opcja: pszenny bajgiel z jagodowym cream cheese (to jest coś jak nasz twaróg, ale nie do końca!). Do tego Arizona Tea o smaku mango i taki widok. Magia.


Chicago to miasto Al Capona. Specjalnie pojechałam do jego baru, który znajduje się bardzo daleko od centrum. I o tej porze dnia jest zamknięty. Warto podjechać wieczorem, mimo, że dzielnica nie za bezpieczna, to ciekawa. Podobno w Chicago warto nosić 10$ w kieszeni na wypadek, gdyby nas ktoś okradł. Zamiast dawać cały portfel, to szybko wyjąć banknot. Czemu tak mało? Bo zazwyczaj są to ćpuni albo pijacy. 


Chicago jest bardzo fajnie opisane w książce Waldemara Łysiaka "Asfaltowy Saloon". Są to wspomnienia autora z podróży w roku 1977. Trochę może przedawnione wspomnienia, ale za to opisane w zabawny sposób. Polecam!