poniedziałek, 30 marca 2015

valencia, hiszpania

Walencja jest piękna. Zabytkowe stare miasto łączy się idealnie z nowoczesnością i ekologią. Mnóstwo zieleni, drzewa, parki i ... zoo. Zasadniczo, nie przepadam za zwiedzaniem zoo, i nawet jeśli jakieś znane i popularne znajduje się w mieście, które właśnie odwiedzam, to nie idę. Tym razem, nowoczesność oraz innowacyjność tego zoo podziałało i poszłam. Mottem zoo może brzmieć mniej więcej: koniec z klatkami. Zwierzęta nie znajdują się w klatkach i można je oglądać z bardzo bliska. Tak bliska, że ja czułam się jak podglądacz i że wręcz naruszam ich prywatność. 



Moim ulubionym miejscem jest park, który powstał w korycie zaschniętej rzeki. Jest długi, a jeden jego koniec prowadzi do słynnego Miasta Sztuki i Nauki. Ale to na sam park warto poświęcić trochę czasu, są tu skejtparki, boiska, mnóstwo miejsca, żeby przysiąść i odpocząć, przyjrzeć się przyrodzie, albo wejść po schodach do poziomu miasta i wspiąć się na któraś z wież obronnych, bo widok jest wspaniały. 



Na stare miasto warto poświęcić przynajmniej jeden dzień. Oprócz wspomnianych wież, jest tam też katedra, zabytkowy meczet (maleńki i ciężko znaleźć), arena do walki z bykami (nie pochwalam), która wciąż jest czynna, zabytkowy budynek targu, na którym możemy kupić towary spożywcze, niesamowicie śmierdzi tam rybami i owocami morza. Tam również warto kupić sobie kubeczek horchaty, której ojczyzną jest właśnie Walencja, gdzie rośnie główny składnik orzeźwiającego napoju - migdał ziemny. Spacerując ulicami Walencji, skręćmy na mały plac, wokół którego pełno jest małych straganów, gdzie można kupić rękodzieło. Ale nie to jest najważniejsze. Ukryty między kamienicami, znajduje się najwęższy dom na świecie, w którym zamieszkują ludzie. Bardzo łatwo go przegapić, bo ma około 105 centymetrów. I  patrząc na niego ciężko wyobrazić sobie jak tam łóżko może wejść, czy szafa. 


Restauracja, o której jeszcze chcę wspomnieć nie wywodzi się z Walencji, ale z tym miastem kojarzy mi się ona najbardziej. W środę lub w niedzielę trzeba zajść do '100 montaditos'. Montadito to mała kanapka z byle czym. Brzmi niezachęcająco? Przeciwnie, bo mamy do wyboru 100 takich kanapeczek, w różnych kombinacjach. I właśnie w środy i niedziele kosztują one 1 euro. Do picia weźmy kufel tinto de verano, orzeźwiającego napoju alkoholowego na bazie wina i owoców za 1,50 euro. 
Oczywiście, można zaszaleć i zamówić paellę (już nie w '100 montaditos'), która wywodzi się również z Walencji. Ryż z dodatkiem szafranu oraz owoce morza. Ja dziękuję w każdym razie. Kupując paellę, warto zwrócić uwagę na cenę. Im wyższa, tym większą mamy pewność, że szafran rzeczywiście znajduje się na liście składników. Restauracje, które kuszą tanią paellą, dodają do niej barwnika, co czyni i tak niesmaczną potrawę jeszcze bardziej odrażającą. Na szczęście, Walencja słynie z bardzo dobrych trunków, więc jak nie smakuje to popijamy drinkiem zwanym 'wodą z Walencji' (agua de Valencia), który jest przepyszny i szybko wędruje do głowy i pozwala zapomnieć o kulinarnym terrorze, który właśnie zjedliśmy. Dla ciekawskich podaję przepis na własną "wodę":
Do szklanki wrzucamy lód, wrzucamy lód, w połowie zalewamy szampanem. Dodajemy naturalny (!) sok z pomarańczy, i dodajemy małą ilość wódki oraz trochę ginu. Słodzimy wedle gustu i mieszamy. Smacznego!


niedziela, 22 marca 2015

segovia, hiszpania

Segowia to jedno z najpiękniejszych miejsc, w których byłam w Hiszpanii. Jest mała, ale dzięki swoim ruinom wydaje się bardzo dostojna, a przy okazji ciepła i witająca wszystkich. Do Segowii najlepiej dojechać z Madrytu pociągiem, bądź autobusem. Z dworca jest bardzo blisko do Starego Miasta, na które warto poświęcić trochę czasu. Ja zaczęłam swój spacer od akweduktu. Ogromny, trochę wybrakowany, ale na pewno robi wrażenie. Z jednej strony można wspiąć się po długich schodach i spojrzeć na miasto z góry, widok ten raczej nie powala, gdyż wychodzi on nie na zamek, który jest najbardziej, oprócz akweduktu, reprezentacyjny, tylko na drugą stronę miasta. 

 akwedukt
 widok z akweduktu

Starymi uliczkami przeszłam właśnie do zamku, którego wejście kojarzy mi się z baśniami z dzieciństwa. Piękna budowla obronna, z której roztaczają się widoki na pola, lasy i dość płaski krajobraz Kastylii i Leónu.

 wejście do zamku


Wracając już na dworzec, warto wejść do jednej z kawiarni na starym mieście i spróbować churros con chocolate. Nie jest to jedzenie typowe dla Segowii czy tego regionu, a uraczyć się można tą bombą kaloryczną w całej Hiszpanii. Ale tak piękne widoki nastrajają do delektowania się i jedzeniem i tym, co widać wokół. Churros to coś smakowo zbliżonego do naszych faworków, wyglądem przypominają bardziej długie i grube paluszki. Są smażone na głębokim oleju i najlepiej smakują nurzane w gorącej, gęstej czekoladzie. Jest to wydatek do 5 euro. Podobno Hiszpanie zajadają się nimi po powrocie z imprezy, i są najlepsze na kaca. Podobno. No cóż, co kraj to obyczaj. 

wtorek, 17 marca 2015

salamanca, hiszpania

Salamanka to cudowne miejsce dla studentów i erasmusowców. Atmosfera całkowicie wyluzowana, a wiadomo, że najlepiej imprezuje się wśród dobrze zachowanych historycznych budynków, w których obecnie mieści się głownie uniwersytet. Na głównym placu (Plaza Mayor, w chyba każdym mieście jest jakaś plaza mayor) znajdziemy kilkadziesiąt małych kawiarni, piwiarni, barów, pubów, restauracji. Nad wszystkim czuwa czujne oko kościoła, bo z którego miejsca nie spojrzymy, na pewno zobaczymy ogromną katedrę, która wystaje ponad resztę budynków. Piękna z zewnątrz, i bogata wewnątrz. 


Spacerkiem najlepiej przejść z katedry do Domu Muszli, czyli Casa de las Conchas, gdzie na całym budynku wyrzeźbione są właśnie muszle (są nawet 3D, więc wrażenie jest niezłe). Większość budynków na starym mieście ma większe lub mniejsze rzeźbienia. Jednym z takich rzeźbień jest żaba na jednej z uniwersyteckich fasad. I właśnie przez tą żabę, w każdym sklepie z pamiątkami można kupić żabę w każdym kolorze, rozmiarze, stroju piłkarskim (ja mam żabę Xaviego z FC Barcelony) czy pozycji. 
Do Salamanki można dojechać autobusem lub pociągiem z Madrytu. W obu przypadkach jest to wydatek około 20 euro, ale pociąg jest odrobinę tańszy, a o wiele wygodniejszy. Ja zatrzymałam się w hostelu Alda Centro, który mogę polecić, bo jest w miarę tani, a znają się na rzeczy. 
Na pewno warto Salamankę odwiedzić, ale przyznam szczerze, że pamiętam to miasto trochę przez mgłę, pomimo wspaniałych widoków na rzekę z ogrodu uniwersyteckiego i studenckiej atmosfery. Bo mimo tego wszystkiego, wydała mi się trochę na pokaz.

środa, 11 marca 2015

tarragona, hiszpania

Po Ameryce Południowej przyszedł czas na Europę, a konkretniej Hiszpanię. Uwielbiam ten kraj, zwyczaje i jedzenie. Tarragona, położona w Katalonii, jest małym miasteczkiem, jak najbardziej wartym odwiedzenia. Dojechać można z Barcelony pociągiem za nie więcej jak 10 euro. Znajduje się tu starożytny amfiteatr, który możemy zwiedzić za dodatkową opłatą. Wszystkie atrakcje są położone w centrum, ale jeśli ktoś bardzo leniwy, to może zwiedzić miasteczko turystycznym pociągiem. 


Ja w trasę wybrałam się pieszo, od amfiteatru skręciłam w lewo i od razu weszłam na stare miasto. Co rusz jest jakaś stara kupka kamieni o znaczeniu historycznym. Ja zwróciłam uwagę raczej na graffiti, które jest dość widowiskowe. Spacerkiem po ruinach można dojść do centrum, które wyznacza stara katedra, do której trzeba wdrapać się po wielu schodach. Ulica, która odchodzi na wprost od katedry jest pełna małych sklepików, gdzie można kupić turystyczne głupoty, albo tamtejsze produkty. Gdy zadrzemy głowę do góry, zobaczymy, że na każdym balkonie znajduje się flaga nie Hiszpanii, a Katalonii. 


Podczas, gdy tłumy walą na hiszpańskie wybrzeża w lipcu, sierpniu, dla łasuchów najlepsza pora to luty, marzec. To właśnie wtedy jest sezon na calcots, Nie tylko warto spróbować grilowanych cebulopodobnych łodyg umaczanych w pysznym sosie z pomidorów i migdałów, ale wziąć udział w wydarzeniu. Małe uliczki są zamykane dla ruchu. Rozkładane są stoły i krzesła, a za 12 euro dostajemy swoje miejsce, butifarrę (kiełbasę), fasolkę, wino, calcots, rękawiczki i... śliniaczek. Te rekwizyty bardzo się przydają, gdyż calcots niesamowicie brudzi wszystko i wszystkich dookoła. Tarragona słynie również z innej tradycji, castell. To własnie tutaj zapoczątkowane budowanie wież z ludzi, i tutaj można zobaczyć rzeźbę takiej wieży zbudowanej w skali 1:1. 


Na koniec mojego spaceru wybrałam się na plażę, na której spokojnie można odpocząć, nie jest ona przeludniona jak plaża w Barcelonie. Napijcie się również tinto de verano w jednej z budek przy plaży. Jest to słaby drink na bazie wina, znacznie bardziej orzeźwiający niż słynna sangria. 

piątek, 6 marca 2015

ciudad del este, paragwaj

Już myślałam, że skończyłam swoją opowieść o Ameryce Południowej, skoro opisałam już wszystkie miejsca, które tam odwiedziłam. A potem przypomniałam sobie coś, co wolałam wyrzucić ze swojej pamięci. Paragwaj!

Zdjęć nie będzie. Żadnego nie udało mi się zrobić. Szczerze, to nawet nie było czego. Wycieczka do Paragwaju, do Ciudad del Este, była przypadkiem. Wszystkie bilety z Buenos Aires do Foz de Iguacu były wykupione, do argentyńskiej części parku Foz bilety były, ale nie na dzień, w którym musieliśmy tam być, a że właśnie Ciudad del Este jest trzecim miastem graniczącym z parkiem, zdecydowaliśmy się na podróż tam. Czekało nas 17 godzin podróży autobusem. Przede mną usiadł młody chłopak, na oko 16 lat, zdecydowanie z Paragwaju. Zaraz po odpaleniu silnika autobusu, odpalił sobie muzyczkę, cumbia! Myśląc jak Europejka, zaraz ktoś mu zwróci uwagę, żeby to wyłączył. Ha! Cały autobus się dołączył. Żeby przybliżyć wam co to jest cumbia, to coś jakby latino house zmieszany z reggaetonem i tekstami godnymi disco polo (dla bardzo ciekawskich). I tak do około 1 w nocy, gdy zmęczony młodzieniec w końcu zasnął. Więc i mnie się udało, ale nie na długo, bo o godzinie 6 pobudka, bo przekraczamy granicę. Młodzieniec już się wyspał i od nowa! Ale wtedy moją uwagę przykuło coś innego... 20 osób wpakowało się do autobusu, próbując wcisnąć nam cokolwiek. Chce pani bułkę? Bułka dobra, jak pani nie chce bułki, to ja mam dla pani telefon, nowiuśki, nieużywany, też pani nie chce, dobra, to może apaszkę, w tej by było pani do twarzy. I tak dwadzieścia osób, autobus już ruszył, a oni ciągle sprzedawali. 

Po siedemnastu godzinach jazdy w końcu te katusze dobiegły końca. Wysiadamy, pytamy o drogę, ale odpowiedź dość niejasna, w dodatku nie brzmi jak język jaki znam. Tyle lat nauki hiszpańskiego, a tu nie rozumiem ani w ząb. Okazało się, że to ani nie hiszpański, ani nie portugalski, ale guarani, który również jest językiem urzędowym. No cóż, to idziemy na ślepo.

Idąc już do granicy z Brazylią, chcemy coś zwiedzić, ale nie ma co. Znad bud targowych wystają restauracje, albo chatki mieszkalne. Nawet jeden stadion. I nic więcej. Pustka, a wręcz pustynia. 

Chciałabym wrócić tam, bo nie wierzę, że tak wygląda Paragwaj. Tam musi być coś!