Ja w trasę wybrałam się pieszo, od amfiteatru skręciłam w lewo i od razu weszłam na stare miasto. Co rusz jest jakaś stara kupka kamieni o znaczeniu historycznym. Ja zwróciłam uwagę raczej na graffiti, które jest dość widowiskowe. Spacerkiem po ruinach można dojść do centrum, które wyznacza stara katedra, do której trzeba wdrapać się po wielu schodach. Ulica, która odchodzi na wprost od katedry jest pełna małych sklepików, gdzie można kupić turystyczne głupoty, albo tamtejsze produkty. Gdy zadrzemy głowę do góry, zobaczymy, że na każdym balkonie znajduje się flaga nie Hiszpanii, a Katalonii.
Podczas, gdy tłumy walą na hiszpańskie wybrzeża w lipcu, sierpniu, dla łasuchów najlepsza pora to luty, marzec. To właśnie wtedy jest sezon na calcots, Nie tylko warto spróbować grilowanych cebulopodobnych łodyg umaczanych w pysznym sosie z pomidorów i migdałów, ale wziąć udział w wydarzeniu. Małe uliczki są zamykane dla ruchu. Rozkładane są stoły i krzesła, a za 12 euro dostajemy swoje miejsce, butifarrę (kiełbasę), fasolkę, wino, calcots, rękawiczki i... śliniaczek. Te rekwizyty bardzo się przydają, gdyż calcots niesamowicie brudzi wszystko i wszystkich dookoła. Tarragona słynie również z innej tradycji, castell. To własnie tutaj zapoczątkowane budowanie wież z ludzi, i tutaj można zobaczyć rzeźbę takiej wieży zbudowanej w skali 1:1.
Na koniec mojego spaceru wybrałam się na plażę, na której spokojnie można odpocząć, nie jest ona przeludniona jak plaża w Barcelonie. Napijcie się również tinto de verano w jednej z budek przy plaży. Jest to słaby drink na bazie wina, znacznie bardziej orzeźwiający niż słynna sangria.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz