poniedziałek, 29 sierpnia 2016

prezydenci i szalony koń, roadtrip, dzień trzeci, stany zjednoczone

Wielki dzień, jedziemy do Mt. Rushmore. Karta America the Beautiful nie działa tutaj, ale płaci się jedynie $11 za parking za auto (nie od osoby). Zajeżdżamy tam rano, ale już jest pełno osób. I to z różnych miejsc, oczywiście spotykamy również Polaków. Idziemy długim tunelem z flag stanowych do prezydentów, których widać już z daleka. Zaskakujące jest to, że są dużo więksi niż się wydaje na zdjęciach. 


Chciałam zrobić sobie selfie z każdym prezydentem osobno, ale niestety nie bardzo dało radę. Zoom w aparacie jednak dał radę i każdy prezydent ma osobne zdjęcie. 





jak działa kijek do selfie?! pomocy! 

Następne pół godziny spędzamy w sklepie z pamiątkami. Mają pełno rzeczy, więc też wydajemy trochę pieniędzy i ruszamy do następnego punktu wycieczki, który leży niedaleko - Crazy Horse (dosł. Szalony Koń). Jest to pomnik na wzór góry Rushmore. Jednak pomnik ten jest jeszcze bardziej wyjątkowy. Jest to pomnik Indianina pod tym samym imieniem (Crazy Horse), który wykuwany jest przez rodzinę bez dotacji rządowych. Projekt ten ciągnie się już bardzo długo, a końca nie widać. Artysta (Polak swoją drogą!), który zajmował się tym od początku, nie żyje już od przynajmniej 40 lat, a projekt dalej się ciągnie. Przypomina to trochę Sagradę Familię - budowa ciągnie się, a fundusze są otrzymywane z dotacji oraz z wejściówek dla turystów. Wstęp kosztuje $11 od osoby. Drogo, ale w słusznym celu. Oprócz parkingu jest tu również film do obejrzenia, sklepik i muzeum.


Po spędzeniu południa w Rapid City, wsiadamy do auta... i musimy zrezygnować z jednej atrakcji - Devil's Tower, która jest ze dwie godziny jazdy. Powód - musimy zdążyć do Denver w Kolorado, żeby odebrać kolejnego pasażera. 


poniedziałek, 22 sierpnia 2016

złe ziemie i pałac z kukurydzy, roadtrip, dzień drugi, stany zjednoczone

Celem głównym naszej wycieczki jest góra Rushmore, w której zostały wykute cztery podobizny amerykańskich prezydentów. Dla mnie jest to szczególnie ważne, gdyż cztery lata próbowałam się tam dostać i nic. Za każdym razem coś się działo takiego, że nie było nam po drodze. Tym razem jest to prezent urodzinowy od mojej przyjaciółki, że w końcu mnie tam weźmie. Więcej będzie o tym za tydzień, wstęp ma za zadanie zaznaczyć jedynie, że góra ta znajduje się pośrodku niczego, nic tam nie ma i co gorsza, nie ma nic po drodze. Jedyne co udało nam się znaleźć po drodze (a przejeżdżamy trzy stany!) to... Kukurydziany Pałac (Corn Palace) w Dakocie Południowej. Gdy opowiadałam znajomym ze Stanów, pukali się w głowę, że gdzie i po co ja jadę. Ja jednak uwielbiam oglądać właśnie takie dziwne rzeczy. Postanowione więc, drugiego dnia zwiedzamy pałac z kukurydzy.


Dziwne miejsce. Cała mieścina jest dosyć dziwna. Mijamy opuszczone sklepy, które dziwnymi sloganami próbują zwabić do środka. Drewniane figurki kowbojów i Indian "zdobią" naszą drogę do pałacu.




Pałac okazuje się dosyć fajnym miejscem. Jak najbardziej można wejść do środka, jest dosyć interaktywny, a dodatkowo dowiadujemy się więcej rzeczy o tym dziwnym miejscu:

  • pałac zmienia cały swój wystrój co roku, zgodnie z wybranym tematem
  • do wystroju używa się około 600,000 kukurydz 
  • 9 rodzajów kukurydzy (o różnych kolorach) używa się do wystroju
  • dodatkowo wystrój wypełnia się 3,000 ziarnami i trawami, w tym ryżem
  • tona gwoździ i drutu jest użyta, żeby przytwierdzić kukurydzę
  • każdego roku pochłania to około 100,000 dolarów





Wewnątrz znajduje się sklepik z różnymi głupotami. Ludzie są przemili, a ja mam wrażenie, że zwiedzam coś, co niekoniecznie jest najciekawsze, ale zostawia to we mnie pozytywne wrażenie. A teraz komu w drogę, temu czas, bo dzisiaj udaje nam się dojechać do jeszcze jednej atrakcji.



Park Narodowe Stanów Zjednoczonych to miejsca wyjątkowe. To był główny cel naszej wycieczki tego roku. Udaje nam się dojechać do pierwszego parku - Badlands (dokładnie - "złe ziemie", tak nazwali to miejsce nic nie wiedzący Francuzi, bo Indianie mieszkali tu i mieli się świetnie), nazwa ma sens, bo skały sprawiają wrażenie niemożliwych do zamieszkania. Z drugiej strony są piękne i fotogeniczne, wyglądają jak księżyc. 








Park narodowy jest dosyć mały, ale piękny. Po drodze natykamy się na parę upartych zwierząt, (w innych parkach zatrzymują ruch i tworzą korki, o czym za parę tygodni) - sępy, zające i kozice górskie, które chodzą spokojnie po drogach, mają gdzieś ludzi, ale nie wybiegają jak głupie przed koła. 


Zając najwyraźniej nie przejmuje się ostrzeżeniem.




Zaraz po wyjeździe z Badlands trafiamy do małej mieściny Wall. Mało ważna, gdyby nie to, że znaki kierujące nas tam napotykamy już dwa stany wcześniej. Co chwilę wyskakuje znak "Kawa za 5 centów, tylko w Wall Drug Store" lub tym podobne. Zaciekawione kierujemy się tam. Okazuje się, że jest to sklep założony około 1940 (trochę wcześniej, dokładna data wypadła mi z głowy), który właśnie dzięki tym znakom na drodze przetrwał depresję i czasy wojny i biedy. Jest to sklep ze wszystkim. Dosłownie. Kupimy tu szklane rękodzieło, kowbojskie kapelusze i kowbojski (dział kowbojski jest przeogromny!), pamiątki, zjemy hamburgera z bizona czy właśnie napijemy się kawy za 5 centów. Nam udało się niestety zwiedzić tylko część sklepu, gdyż przyjechałyśmy późno, i już był zamykany. A w Stanach jak jest napisane, że zamyka się o 6 po południu, to równo o 6 będzie sklep zamknięty, a klienci wyproszeni (tak, zostałam już wykopana ze sklepu parę razy). Tym razem zdążyłam kupić naklejkę i pocztówkę dla siebie (to jedyne rzeczy, które zbieram jakby ktoś chciał wysłać :P )





Jak zwiedzać Stany i zaoszczędzić? Do każdego parku musimy zapłacić wstęp. I często jest to wstęp sięgający sum $30 za wjazd na auto. Jeśli jest Was piątka w aucie - to mały wydatek (a zazwyczaj nie ma, bo brak miejsca potem na bagaże). My natomiast na początku jechałyśmy we dwie, a potem dołączyła do nas trzecia podróżniczka. Wszystkie wstępy do parków wyniosłyby nas fortunę, więc na wjeździe do pierwszego parku, Badlands, kupiłyśmy kartę "America the Beautiful", która kosztuje $80 za auto i jest imienna (na dwie osoby). Dzięki temu zaoszczędziłyśmy przynajmniej kolejne $80 (obejmuje ona parki narodowe, czasem stanowe, natomiast nie obejmuje rezerwatów!). 



poniedziałek, 15 sierpnia 2016

ruszamy w drogę, roadtrip, dzień pierwszy, stany zjednoczone

Kolejna przygoda za mną, wycieczka autem po Stanach Zjednoczonych. Już w zeszłym roku jedną taką odbyłam, przejechaliśmy wtedy 5000 mil. W tym roku było podobnie, tylko że omijaliśmy miasta z daleka, żeby oglądać cuda natury, których w Stanach nie brakuje. Co tydzień zapraszam na sprawozdanie z każdego dnia naszej wycieczki.
Pierwszego dnia, obie z przyjaciółką wylądowałyśmy w Chicago, tam czekał już na nas samochód w wypożyczalni Hertz. Za wynajem samochodu na 13 dni z dwoma kierowcami, zapłaciłyśmy $600. To dosyć niska cena, którą uzyskałyśmy przez rezerwację poprzez polską stronę Hertza (przez amerykańską było dużo drożej). Przez co trochę bałyśmy się, że cena wzrośnie na miejscu. Ale na szczęście było tak jak powinno być. Dostałyśmy auto Chevrolet Malibu. Dla mnie to mało ważne, z czym wiąże się historia podczas późniejszej już trasy. W planach był motel we Fresno, gdzie recepcjonista pyta się jakim autem przyjechałam (byłam sama w recepcji, podczas gdy dziewczyny ogarniały auto) i za cholerę nie umiałam sobie przypomnieć nazwy, więc stwierdziłam, że ... białym. Mina recepcjonisty była bezcenna.



Zaplanowana trasa na pierwszy dzień obejmowała tylko jazdę jak najdalej się da. Pędzimy więc przez Illinois, Wisconsin i Minnesotę, aby dotrzeć do Dakoty Południowej przed zmierzchem. Nie udaje się, bo zaskakuje nas pogoda. Leje tak bardzo, że zwalniamy do 10 mil na godzinę, a przez szybę prawie nic nie widać. 




Na jednej z tak zwanych 'rest area' jest zazwyczaj centrum informacyjne, miejsca parkingowe dla ciężarówek, samochodów osobowych, zasypiamy. Śpimy w aucie, żeby ograniczyć koszta. Co więcej, jest również kibelek otwarty 24/7 oraz umywalki, żeby się można było odświeżyć. Jest również miejsce, żeby wyprowadzić psa. Czasem nawet znajdziemy mapy regionu. 


Pierwszego dnia nie zwiedzamy nic, za to jest radośnie, bo przejeżdżamy przez małą mieścinę, która nazywa się Sparta. Wiele takich miejsc będziemy mijać po drodze. 




poniedziałek, 8 sierpnia 2016

wiedeń, austria

Do Wiednia udało mi się pojechać raz w życiu, mimo, że jest stosunkowo blisko z Katowic i śmiało można jechać na jednodniówkę. Wiedeń jest piękny i klimatyczny, ale jakoś nie powalił mnie na kolana, co skutecznie powstrzymuje mnie od jechania tam drugi raz. Dojechać można i pociągiem i autokarem. I będę Was przekonywać, że warto. 




Po pierwsze, jajka Mozarta, a właściwie kulki Mozarta, czyli słodycze sprzedawane na każdym rogu. Mają formę okrągła, a są wypełnione marcepanem i nugatem. Słabość do słodyczy to ja mam, a coś o tak niewłaściwej nazwie, kusi dodatkowo. Do spróbowania jest również słynny tort Sachera, stworzonego właśnie tu, a którego receptura sięga XIX wieku.



Po drugie, piękna i dramatyczna historia o Sissi. Zwiedzając pałac, ogrody i inne budynki o charakterze cesarskim, jej dramat nie mieści się nam w głowie, bo cóż, że nie lubiana za bardzo przez teściową, skoro w takich wygodach żyje (wiem, jej życie było bardziej dramatyczne, upraszczam), a naród ją kocha? A nam, mniej szlachetnie urodzonym, zostaje podziwiać jej suknie za szkłem, jej toaletę za drzwiami, a to wszystko w kolejce tłumu turystów. 






Wiedeń jest zorganizowany. Jedyne odejście od normy pojawia się przy szalonych budynkach Hundertwasser, zarówno tych w mieście jak i przy spalarni śmieci troszkę na uboczu. Gdy będziecie zwiedzać tą dzielnicę, pamiętajcie, że w tych domach normalni (bogaci) ludzie mieszkają i słyszałam już plotkę, że mieszkańcy się bardzo denerwują, gdy im tak turyści non stop fleszem po oknach walą. Może czas na przeprowadzkę w takim razie.





Wiedeń to przede wszystkim miasto dostojne. Jego charakter poznajemy chodząc od jednego zabytkowego kościoła do drugiego. Obecnie, na szczęście, ten oficjalny ton miasta bywa przerywany nowoczesną architekturą, nie tylko Hundertwassera, która ożywia całe miasto i sprawia, że chce się tańczyć. Nie tylko walca.











Koniecznie trzeba zajść również na plac Józefa, gdzie pręży się Józef II Habsburg na koniu. Jedno z najczęściej fotografowanych miejsc we Wiedniu.





Jest również miejsce idealne dla wszystkich miłośników zdjęć panoramicznych miast, wliczając mnie. To wzgórze Kahlenberg skąd widać całe piękno stolicy Austrii.