sobota, 31 października 2015

downieville, stany zjednoczone

Downieville to mała miejscowość, w której nic nie ma. Nie jest specjalnie celem turystycznym sama w sobie. Szczerze, zanudzilibyście się na śmierć. 
A jednak zdecydowałam się ją opisać. Bo ja tą wiochę uwielbiam. Jedna ulica nie da mi się zgubić, nawet po pijaku. Bar znajduje się na rogu, oczywiście wstęp od 21 roku, wcześniej nie można nawet wejść. Trzy restauracje, w zależności co mamy ochotę zjeść: po meksykańsku (burrito), po włosku (pizza) czy po amerykańsku (hamburgery). Na deser można skusić się na lody, gdzie gałka kosztuje $2 (wiem, szybko przeliczacie i drogo!) ale jedna gałka wygląda jak trzy, które nakładają w Grycanie. szczególnie polecam smak rocky road, czyli lody o smaku czekoladowym z orzechami i... piankami. 




To po takiej uczcie, trzeba spalić kalorie. Choć może nie tak od razu, bo może się źle skończyć. Wystarczy główną drogą dojechać do sądu, i około 100 metrów za sądem znajduje się parking, gdzie spokojnie przebierzemy się w stroje kąpielowe, uzupełnimy zapasy wody (całkowicie za darmo) i niosąc turystyczną lodówkę oraz dmuchanego krokodyla idziemy 5 minut ścieżką i docieramy do magicznego miejsca na skałach. Tam możemy odpocząć, popływać, zrelaksować się pod małym wodospadem lub skoczyć ze skały. 


Rozumiem, że dla niektórych to może być za mało. Dla aktywnych jest pełno górskich tras rowerowych, w zimę tras narto-snowboardowych (ta okolica z tego słynie), a raz w roku odbywają się skoki do wody... na rowerze (dla ciekawskich) podczas konkursu Downieville Classics. Warto wtedy zarezerwować sobie kawałek miejsca na namiot i zostać na całonocnej imprezie, gdy ta jedna jedyna ulica jest zamykana dla samochodów, a ludzie tańczą na ulicy.

niedziela, 18 października 2015

nashville, stany zjednoczone

Nie mogę za dużo powiedzieć o stolicy muzyki country, bo nie spędziłam tam dużo czasu. Na pewno mają bardzo miłą obsługę w banku, gdzie musiałam spędzić aż godzinę, zamykając swoje konto bankowe. I wcale nie mówię tego z ironią! Całą godzinę byłam zagadywana przez obsługę na różne tematy i czas zleciał bardzo szybko. W Nashville oprócz okropnego budynku Parthenonu, ubogiej kopii tego w Grecji, jest też Broadway. Póki co jest w remoncie, ale i tak wywiera (a przynajmniej na mnie wywarł) lepsze wrażenie niż ten w Nowym Jorku. Broadway jest szeroki, jest gdzie chodzić, turystów jest zdecydowanie mniej, a kończy się na parku i brzegu rzeki. 



Na Broadway znajdziemy sklepy z kowbojskimi akcesoriami. Ale nie są to akcesoria, w których będziecie wyglądać jak prawdziwy kowboj z prerii, ale jak gwiazda country. Kowbojki z czerwonej skóry z cekinami, różowe kamizelki do kowbojek i kapelusze z szerokim rondem dla każdej prawdziwej cowgirl. W każdym barze można posłuchać muzyki na żywo, albo dać występ samemu. I chyba po to się tu głównie przyjeżdża. 




A po co jeszcze? Żeby zobaczyć budynek Batmana!


czwartek, 15 października 2015

san antonio, stany zjednoczone

Tak mi było śpieszno do Nowego Orleanu, że zapomniałam opisać krótkiej podróży do San Antonio. Domyślam, że nigdy byśmy tam nie pojechali, gdyby nie to, że główny kierowca bardzo chciał pokazać na spływ rzeką. Nie jakieś ekstremalne przeżycie, które chciałam sobie wyobrażać z kaskiem, wiosłem i kamizelką ratunkową, ale bardziej z piwkiem i w oponce. Podobno może to trwać po 4 godziny, myśmy jednak po godzinie dali za wygraną. Fajna zabawa, ale cóż... trochę nudna. Zaraz blisko miejsca, gdzie byliśmy była mała miejscowość San Antonio. Mała, ale za to turystyczna! Ogrom turystów wymuszał na nas tylko 'przepraszam. przepraszam!', żeby przejść. Czasem trzeba było użyć nawet łokci. Dlaczego aż tyle ludzi się tam kręci? Tam znajduje się słynne Alamo. To tam, żołnierze teksańscy bronili swojej niepodległości przed Meksykanami pod dowództwem generała Santa Ana. Jest to całkiem rozległy klasztor, który możemy zwiedzić za darmo. Można przejść się również po ogrodzie, ale także po muzeum, znajdującym się wewnątrz. Na miejscu jest również sklepik z pamiątkami (a jakże by inaczej).




Czy to wszystko co możemy zrobić w San Antonio? Otóż nie, ktoś bardzo sprytny postanowił przez środek miasta pociągnąć sztuczny kanał wodny, po którym teraz od czasu do czasu pływają małe łódki napchane turystami, wsłuchującymi się w to, co akurat opowiada przewodnik. Bardzo popularny jest też spacer nad kanałem. Malownicze mosty, mariachi, tysiące budek z pamiątkami, lody o dziwnych smakach oraz restauracje, specjalizujące się w kuchni Tex-Mex. Nie wiem, do mnie jakoś to nie przemówiło.




Jeśli macie czas, a ja go nie miałam, ani też nie miałam siły przebicia w aucie, to może warto pojechać na pole bitwy pod San Jacinto, gdzie walczyli również Polacy o wolność Teksasu. Bo nas, przecież, wszędzie musi być pełno.

sobota, 10 października 2015

nowy orlean, stany zjednoczone

Myślicie, że umiecie imprezować? Że nie byłoby szaleństwa, którego nie zrobiliście, drinka, którego nie wypiliście? Ja tak myślałam (o głupia ja), a potem zawitałam do Nowego Orleanu...
Już nie chodzi nawet o słynną francuską dzielnica, która tętni życiem o każdej porze dnia i nocy, ale o atmosferę całego miasta. Zwiedzanie zaczęłam od... statku parowego. Pamiętacie te opisy statków w książkach o Tomku Sawyerze i Hucku Finnie? W Nowym Orleanie kursuje ostatni już prawdziwy statek parowy (reszta to podróby :)) po królowej amerykańskich rzek, Mississippi. I co prawda jeśli spodziewacie się, że popłyniecie tak jak Tomek Sawyer wśród drzew, to się zawiedziecie, bo statek wypływa na szerokie wody rzeki. Widoki są mierne, widać za to cały skyline Nowego Orleanu, a jak ktoś spostrzegawczy to wypatrzy parę perełek podczas rejsu. Na statku można zjeść różne potrawy, jeśli wykupiliśmy opcję z lunchem, jeśli nie to nie jest to duży wydatek (takie rejs kosztuje około 30-40$) za dwie godziny. Możemy spróbować aligatora (zjadłam, pyszna kiełbaska, trochę ostra, ale tak widocznie była przyrządzona) oraz napić się piwa bądź innego drinka za zbójecką cenę (0,33 to wydatek około 5$). I jak to wszędzie w Nowym Orleanie (dobra, w turystycznych częściach miasta) gra orkiestra jazzowa na żywo. Proponuję wyjść jednak na pokład i poczuć krople wody na twarzy, które spadną na nas, gdy ustawimy się za silnikiem parowym, napędzającym statek (jestem przekonana, że nazywa się to inaczej, ale ja specjalistą od statków nie jestem i w dodatku chyba każdy wie o co chodzi) oraz dać się ogłuszyć hałasem, który wydaje z siebie statek. 





Na statku znajduje się również sklepik z pamiątkami, (nie, nie kupujemy sobie aligatora) gdzie kupiłam tacie płytę z muzyką jazzową prosto z ulic Nowego Orleanu. Na muzyce też się nie znam, więc skorzystałam z rady specjalisty i zakupiłam płytę muzyka Richarda Scotta (dla ciekawskich). Piszę o tym dlatego, bo podczas spaceru przez francuska dzielnicę natrafiłam właśnie na niego! Grał w barze Fritzel's i udało mi się uzyskać jego autograf na płycie, a znajoma zagrała z nim nawet jeden utwór. Warto przejść się spacerem po wszystkich ulicach francuskiej dzielnicy, a nie tylko po ulicy burbońskiej. 

 Za 5$ dowiemy się o swojej przyszłości



Nowy Orlean to chyba pierwsze miasto, które odradza turystom... picia alkoholu. Wraz z zakupem lokalnego drinka o nazwie Horny Gator (Napalony Aligator) bądź Hand Grenade (Granat) dostajemy ulotkę z informacją, że drink jest słodki, ale bardzo mocny i nie należy pić więcej jak dwa, góra trzy. Nawet naczynie, z którego sączymy drinka ma złowieszczy uśmiech.


To drinki już mamy, co robić dalej? Drag queen show? A dobra, czemu nie?! Za 15$ płacimy za wstęp i wraz z publicznością, która z niewiadomej mi przyczyny składała się w 90% z samych kobiet, bawimy się patrząc na występy kolejnych diw. Można robić zdjęcia, trzeba dawać napiwki i czemu nie, pić dalej. Po show, idziemy na górę po schodach, do baru, gdzie śpiewamy okropną piosenkę na karaoke (piosenka nie jest zła, to nasze wykonanie ją taką uczyniło) i wychodzimy na balkon, gdzie czekają już na nas koraliki. Koraliki? Że co? No tak. W Nowym Orleanie jest taka tradycja, że ludzie na balkonie mają koraliki, które wyglądają jak te nasze na choinkę, i zrzucają je ludziom przechadzającym się po ulicy za drobną opłatę, lub bardziej przysługę. By zebrać koraliki trzeba... pokazać cycki! I to nie tylko kobiety, zasada dotyczy i kobiet i mężczyzn. Ale kto na dobrą sprawę chce oglądać męskie cycki? Nie wszyscy turyści o tym wiedzą, ale chodzi głównie o dobrą zabawę. Jak w życiu :)

poniedziałek, 5 października 2015

dallas, stany zjednoczone

Muszę przyznać, że im więcej jeżdżę, tym mniejszą ochotę mam w ogóle wjeżdżać do miast, ale jako, że nie jestem kierowcą, a żadne autobusy nie jeżdżą od parku narodowego do jakiejś skały na pustkowiu, to miasta są nieuniknione. Więc troszkę marudziłam, że ja jednak bym wolała gdzieś na jakimś ranczu się zatrzymać, konno pojeździć, poczuć tą atmosferę i przestrzeń, a przede wszystkim potwierdzić stereotypy o Teksasie. No bo przecież Teksas to kowboje! Nigdy-nie-zsiadający z koni panowie z wielkim kapeluszem, butami-kowbojkami i flanelowe koszule. Na własne oczy nie widziałam, ale kupiłam taką pocztówkę, więc to musi być prawda :) Ale zamiast rancza skończyło się na Dallas. Miasto duże i jak każde inne. 

 To chyba najbrzydszy budynek na świecie, a na pewno w Stanach.


Na tą wieżę można wjechać za $16, u góry znajduje się restauracja. Od miejscowych dowiedziałam się, że najlepiej przyjechać nocą, bo niedawno miasto zainwestowało w nowe oświetlenie, i dlatego jest taki drogi wjazd na górę. Gdy odjedziemy trochę od centrum znajdziemy sklepy z przecenionymi gadżetami kowbojskimi. Co ma się nijak do miasta, bo jak zakupimy cały ekwipunek, łącznie z zdobionym paskiem, kamizelką i gwiazdką szeryfa, to przecież nie wsiądziemy na konia i nie odjedziemy w siną dal. 

Oczywiście trzeba podjechać pod memoriał JFK, który znajduje się blisko miejsca, gdzie ówczesny prezydent został zastrzelony. Radzę uzbroić się w cierpliwość, bo miejsca parkingowego nie znajdziemy w ogóle, albo 3 kilometry od celu.


Największą dla mnie rozrywką w Teksasie było wyjście na piwo z miejscowymi. Są bardzo prości i sympatyczni, a przy tym nieziemsko zadufani w sobie. No i jedzenie Tex-Mex czyli połączenie smaków Meksyku i Teksasu (swoją drogą, będącego niegdyś częścią Meksyku).