poniedziałek, 30 maja 2016

dzień trzeci wycieczki rowerowej, polska

Wyjeżdżamy rano z Pieniężna, żeby dojechać do Lidzbarka Warmińskiego, to ma być nasza najdłuższa trasa około 62 kilometrów. Zdradzę koniec, zgubiłyśmy się troszkę i pojechałyśmy na około. Czasami bywa, że trasa nie jest dobrze oznaczona, a GPS wariuje. 

                          

Spodziewamy się wzniesień, natomiast droga jest dość przyjemna. Zdarzają się natomiast drogi-potworki. Dudni nam w głowach mimo amortyzatorów, same dziury, jeździmy jak pijane zające, slalomem. Co gorsze, są to również drogi dla samochodów, którym współczuję, mimo, że przynajmniej raz naprawdę zwalniali, przejeżdżając obok nas. Prawdziwa zabawa zaczyna się jednak dopiero wtedy, gdy dwa kilometry jedziemy po takiej drodze ostro w dół, dzięki czemu staje się to mój ulubiony dzień. 







Po drodze czeka na nas przygoda. Już z daleka widzimy, że niektóre auta zwalniają, zatrzymują się i trochę niezdecydowanie jadą do przodu. Sprawcą okazuje się młody cielaczek, który wybiegł z zagrody i nie bardzo wie jak wrócić. Co ciekawe, stoi spokojnie, natomiast w momencie, w którym słyszy auto, wybiega pod nie z zawrotną prędkością. Próbujemy go jakoś zagonić z powrotem, ale same nie umiemy znaleźć wejścia. Na szczęście przejeżdża, również na rowerze, jedna miejscowa, która łapie za telefon i dzwoni do właściciela, a nam udaje się zapędzić cielaczka w głąb pobliskiej łąki.


Trasa nie jest zapchana rowerzystami, ale co jakiś czas kogoś mijamy. Wielkie brawa dla gminy Górowo Iławieckie, gdzie wszystkie trasy są oddzielone od głównych dróg, odremontowane, dzięki czemu przyjemnie się jedzie.Co również wprawia nas w niezły nastrój i pozwalamy se jeździć raz wolniej, raz szybciej albo razem gadając. Próbujemy rozwiązać zagadkę co poniektórych MOR-ów. Gdzieniegdzie zamontowane są drewniane pomieszczenia bez dachu, przypominające prysznice, przez które można przejść (nie do końca umiem je opisać), które nie mają według nas żadnej funkcji. Wewnątrz nic nie ma, więc pozostaje to tajemnicą do tej pory. 


Słońce nas rozpieszcza, więc rzadziej stajemy na przerwy, tylko jedziemy dalej, dzięki czemu jesteśmy już około trzeciej po południu u celu. Ostatnia prosta pod górę i parkujemy swoje rowery w suszarni hotelu. Dzisiaj śpimy na wypasie, dwa ogromne łóżka, telewizor i nawet suszarka w łazience. Po tym, jak doprowadzamy się do stanu ludzkiego, wychodzimy odkrywać Lidzbark, który jest piękną i malowniczą miejscowością, z zamkiem i małym ryneczkiem. 



poniedziałek, 23 maja 2016

dzień drugi wycieczki rowerowej, polska

Rano 1 maja wyskakujemy z łóżek szybko i gotowe do drogi. Nie ma sensu szukać sklepu we wsi, więc jedziemy pierwsze dziesięć kilometrów do Braniewa, gdzie w GPS-ie wpisujemy nie Zamek, a Żabka, która była w ten dzień otwarta. Kupujemy zapasy wody i ruszamy dalej. Nie mamy dzisiaj dużo kilometrów do zrobienia, ale miałyśmy nauczkę wczoraj, gdy droga okazała się bardziej pagórkowata niż zakładałyśmy początkowo. Mimo, że Google Maps mówi, że dzisiejsza trasa jest "przeważnie płaska" to już wiemy, że ufać mu nie wolno. 


Droga do Braniewa okazuje się płaska, szlak Green Velo prowadzi na specjalny nasyp, gdzie nie jesteśmy niepokojone przez żadne auta, a widok na malutkie stawy mamy doskonały. Nie ma za ciepło, więc wkładamy na siebie wszystko, bo wygląda jakby miało padać. 





Już za Braniewem trasa się zmienia i jak zwykle jedziemy w górę. Nie są to jednak już podjazdy, a potem z górki, żeby można było się rozpędzić na następną górkę. To żmudne szosy, które cały czas upierdliwie pną się w górę, a my żmudnie pedałujemy, a efektów nie widać. W pewnym momencie ogarnia mnie wrażenie, że nie posuwam się w ogóle do przodu. Mojej przyjaciółki, która jeździ szybciej, nie widać wcale. Więc każdy taki wjazd biorę na trzy razy, robię zdjęcia, odpoczywam i dalej. Aż do momentu, gdy mija mnie grupa pięciu wiekowych rowerzystów. Zawzięłam się i dogoniłam przyjaciółkę. 




Po przerwie zostało nam szesnaście kilometrów. Ustalamy, że jedziemy najpierw sześć, a potem dziesięć. Jak zwykle trochę się rozdzieliłyśmy, ale to ja mam mapę, więc umawiamy się zawsze na rozstajach, że czekamy na siebie. Nagle GPS krzyczy, że w prawo, a przyjaciółki nie ma! Historia byłaby mało interesująca, gdyby nie to, że telefon na wyczerpaniu, jej telefon uparcie powtarza, że "użytkownik jest niedostępny", a jej nigdzie nie ma. W sumie obie drogi kiepskie, bo obie do góry, więc decyduję się na to, z której będę miała lepszy widok i próbuję ją wypatrzeć. Kiepsko poszło. W końcu, zatrzymuję samochody i pytam, czy widzieli jakąś rowerzystkę. Wszyscy kręcą głową, że nie, a ja zaczynam się porządnie martwić. Jeden kierowca mówi, że widział jak odpoczywa na trawie kawałeczek stąd. No to kolejna górka przede mną, ale widzę, że zjeżdża już na dół. Któryś z kierowców wypatrzył ją, zlitował się i poinformował, że nie tędy droga. Nauczki, z tej historii nie wyciągnęłyśmy żadnej, bo dalej jeździłyśmy raczej osobno, na miarę możliwości każdej. Nawet nie mądre po szkodzie.



Został już kawałek do miasteczka, w którym postanowiłyśmy nocować. Droga jest straszna, pełna żwiru, który wyskakuje spod kół prosto w nogi (siniaków nie mogłam się doliczyć pod koniec dnia), auta jeżdżą. Ale udaje nam się dotrzeć. Koniec języka za przewodnika, więc wypytujemy miejscowych, gdzie dobrze zjeść. Knajpa na całe miasteczko jest jedna, a gdy tam docieramy... facet śpiewa w pustej sali, wystrojonej jak na wesele. Troszkę dziwnie, ale wyboru nie mamy. Okazuje się, że faktycznie będzie tu impreza, ale możemy zjeść na zewnątrz. Zgadzamy się, dostajemy ogromne porcje, a do nas dołącza małżeństwo również na rowerach. Razem raźniej. Kończymy jednak szybko, bo impreza się zaczęła i muzyka dudni na całe osiedle. Jeszcze zakupy, prysznic i wieczór przed telewizorem. Akurat trafiamy na komedię, która nie wymaga od nas za dużo myślenia i po której szybko zasypiamy. Jutro najtrudniejsza (według Google Maps) i najdłuższa trasa.


poniedziałek, 16 maja 2016

dzień pierwszy wycieczki rowerowej, polska

Pierwsze co, to źle obliczyłyśmy trasę na dzisiaj (tj.29 kwiecień). Miało być około 57 kilometrów, a pod koniec dnia dowiadujemy się, że przejechałyśmy ponad 65 km. Patrzymy po mapach, te podają jeszcze inną liczbę. Na każdy dzień wrzucam mapę naszej trasy z ilością kilometrów i czasem jazdy (wg Google Maps). Nie wiem jak to obliczają, bo jak jeszcze kilometry były mniej więcej zbliżone (mniej, bo poprzez gubienie się i siebie nawzajem, dojazdy do hoteli wyszło nam ciut więcej niż na mapie), tak czas przejazdu miał się nijak do tego rzeczywistego. Chyba liczą, że fruniesz, albo Twój rower ma silnik. 


Po nieprzespanej nocy w pociągu, ociągamy się trochę z wyjazdem, ale w końcu wsiadamy na rower i ej!... te sakwy były dużo lżejsze! Jakby ktoś nam spakował po kilka kamieni dodatkowo. No ale nie ma wybacz, jedziemy. Najpierw trochę turystyki. W Elblągu żadna z nas nie była, więc jedziemy na starówkę. Bardzo ładna, piękne domki, ale jeszcze nie obudzona do życia, bo mało ludzi. Wpisujemy więc trasę w GPS i jedziemy. I nadchodzi pierwsze zdziwienie. Tu wszędzie są pagórki, wyżyny, wzniesienia, a jeziora nie widać żadnego. I w końcu, dość brutalnie, dociera do nas, że w szkole na geografii nas okłamywano. Warmia i Mazury to nie same jeziora, ale także wyżyny. I nam tylko przez te wyżyny będzie teraz jechać. Do rzeczywistej krainy jezior nie dojeżdżamy, bo nie mamy na to czasu. Rowerów jest na trasie pełno, trasa jest lekko zakorkowana. Ale miło się jedzie, wszyscy wypytujemy się nawzajem o cel podróży i inne detale. Na Green Velo pełno jest MOR-ów, czyli miejsc, gdzie rowerzyści mogą odpocząć. Początkowo jesteśmy nieśmiałe, widząc te tłumy (przy jednym pali się nawet ognisko... o 11 rano) i odpoczywamy sobie raczej gdzie na poboczach. Trasa jest piękna, zdarza się nawet, że jeździmy w dół (głównie jednak w górę), co sprawia, że czujemy się ekstremalnie, zakręty, kamienie, korzenie, uskoki - a to wszystko pędząc 40 km/h, zaraz się to jednak uspokaja i znowu pod górkę. Bardzo chcę wjeżdżać, ale ciało niedostosowane, i krótko po starcie zaczyna boleć mnie kolano. Tak bardzo, że daję za wygraną i pcham rower ku ogólnej uciesze innych rowerzystów. Nie przyszło mi nic innego jak śmiać się razem z nimi. 


Stary Rynek

W Elblągu


Dojeżdżamy do Suchacza, od teraz będziemy jechać tuż koło Zalewu Wiślańskiego. Piękny widok, ale wieje i ubieramy na siebie wszystkie warstwy. Nie chcę za dużo narzekać, bo trasa się w końcu wyrównuje, ale to z czego jest zrobiona, sprawia, że mam ochotę wyć. Małe prostokąty z wydrążonymi dwunastoma dziurami, których nie sposób ominąć, więc rower, mimo, że ma amortyzatory, najeżdża na nie non stop, przez co czuję jak mózg obija mi się po czaszce. I tak przez kolejne sześć kilometrów.





Powoli zmęczenie nas powala. Jedziemy na rybkę do Fromborka. Porcja ogromna, obiad nie kosztuje więcej jak 30 złotych,a jest bardzo smaczny i bez zastanowienia jedziemy dalej. Ja już byłam tak zmęczona, że pedałowałam już tylko mechanicznie, byle do przodu, licząc, że w końcu dojadę. Za mną przy okazji parę psów biegnie, najwidoczniej czują kabanosy w plecaku. 



Frombork, zamek...

... i pomnik Kopernika

W końcu dojeżdżamy do kwatery w Nowej Pasłęce. Jest to mała wieś. I właśnie wtedy przypomina nam się, że wody zostało nam niewiele, a jutro sklepy zamknięte. Jedyny sklep we wsi - było już po 18 - oczywiście zamknięty. Problem rozwiązany, odnajmujemy czajnik w pokoiku i gotujemy wodę, żeby wypić cokolwiek. Prysznic i spać. Coś tam próbujemy jeszcze gadać, ale wkrótce obie odpływamy. W końcu, możemy pospać!



poniedziałek, 9 maja 2016

przygotowania do wycieczki rowerowej, polska

W sprawie roweru nie jestem żadnym specjalistą, a właściwie nie wiem nic. Moja wiedza o budowie roweru kończy się na podstawach: pedały, koła, kierownica, siodełko i rama. A jednak, gdy poznałam osobiście dziewczynę, która przejechała 300 mil czyli prawie 500 kilometrów sama, zaimponowało mi to na tyle, że postanowiłam sama sobie udowodnić, że też potrafię. Oczywiście trasa miała być krótsza, ale żaden pomysł nie chciał mi przyjść do głowy. Aż tu pewnego dnia, reklama w telewizji szlaku rowerowym o obcobrzmiącej nazwie Green Velo (dla ciekawskich), który okazał się być szlakiem poprowadzonym wzdłuż wschodniej granicy... Polski. Idealnie! Szybko sprawdziłam dokładnie trasę i postanowiłam, że zrobię pierwsze 250 kilometrów szlaku. Długo trwało przekonywanie siebie, że to możliwe. Bo przecież ja? Tak daleko na rowerze? Jeździłam autostopem, autokarem, samolotem, pociągiem, łódką, statkiem, ale nigdy nie zwiedzałam czegoś konkretnie na maszynie napędzanej siłą moich własnych mięśni, które, całkiem szczerze, są raczej flakowate i napędzić mogą mnie co jedynie na drogę ku lodówce. Nikomu nic nie mówiąc, by w razie porażki obyło się bez głupich komentarzy, zawzięłam się. 



Pierwsze co, to trzeba było sprawdzić rower. Mój jest już bardzo wysłużony, ale jako tako jeździ. Dodatkowo brak błotników, brak bagażnika, hamulec piszczy jak zarzynana świnia, nawet w słoneczne dni, a dzwonek służy raczej ku ozdobie. Rower oddałam więc na przegląd do Gigi Sport, przy czym chłopaki spojrzeli na mnie z politowaniem, że ja może i dam radę, ale rower raczej nie, ale wzięli się do roboty i po tygodniu nie mogłam uwierzyć w ten cud. Cichutki, przerzutki pracują jak należy, cięższy o bagażnik i błotnik. Jasne, nie chodził jak nowo kupiony rower, ale dla moich celów był idealny. A w dodatku, przez ostatnie czternaście lat zdążyłam się już z nim zżyć. Do tego wyrzuciłam dzwonek, z którego nie korzystałam nigdy, kupiłam w końcu kask (nie ten brzydki rowerowy, tylko na wszystkie tego typu sprzęty, bo ładniejszy), rękawiczki i przynajmniej wyglądałam jak profesjonalista. Do tego dętki, pompka oraz sakwy, gdzie cały bagaż na te parę dni musiał się zmieścić. Rower był już gotowy. Gorzej ze mną.


Bezpieczeństwo przede wszystkim (ale i wygląd).

Za te cuda, dziękowałam wiele razy po drodze.

W międzyczasie, podczas którejś nocy z winem, wyjawiłam swoje plany przyjaciółce, która bardzo lubi sportowe wyzwania i namówiłam ją, żeby jechała razem ze mną. Zawsze co dwie głowy, to nie jedna. I tak, obie już, zaplanowałyśmy trasę, podzieliłyśmy się bagażem (po co obie mają wozić szampon i mydło). Zostało już tylko zaplanowanie dojazdu na Warmię i Mazury. Pociągi posprawdzane. Istnieje również opcja z autobusem, która, jak się dowiedziałam z forum, jest dość ryzykowna, bo nie dość, że trzeba złożyć rower (umiejętności której żadna z nas nie posiada), owinąć go w specjalną folię (żeby nie brudził bagaży innych pasażerów!), a pewności, że wezmą nie ma, bo przecież miejsca w luku bagażowym może na nasze rowery już nie być. Często zdarzało mi się, że jechałam na pełen spontan, ale im starsza, tym ostrożniejsza, więc wszystko musiało być tip-top. Pociąg więc. PKP Intercity prowadzi przewóz rowerów, a bilety można kupować dopiero 30 dni przed dniem wyjazdu, więc w pierwszy dzień, w którym zakup biletu był możliwy, stoję w kasie w kolejce (długiej) po czym słyszę, że biletów nie ma, bo wykupione. Ale jak? Upewniłam się trzy razy, czy na pewno chodzi o tą datę i kobieta w kasie uparcie powtarza mi, że nie ma. Wkurzona i zdesperowana (gotowa robić awanturę) idę do biura PKP, tłumaczę swój problem, po czym Pani z uśmiechem na ustach pyta się mnie... czy płacę kartą czy gotówką. Okazało się, że bilety są i że kupuję je pierwsza. Czasami mam wrażenie, że przy kasach PKP istnieje jakieś pole, które zniekształca informacje płynące od kupującego do kasjerek. Parę dni później od razu poszłam do biura i kupiłam bilety na powrót. 


Ciężkie sakwy, obyłoby się bez połowy rzeczy, które przezornie zabrałam.

Czy o czymś aby nie zapomniałam? No jasne! Miejsca noclegowe. Wypytałyśmy znajomych, czy mają pożyczyć namiot, ale nie bardzo kto miał, więc poleciałyśmy kupić. W trakcie zakupów, zaczęłyśmy się zastanawiać. Namiot i śpiwór to niestety dodatkowy balast. Może padać, co jak nam wszystko przemoknie? A my nie dość, że jechać będziemy w deszczu, to potem spać też w mokrym. Prognoza pogody przewidywała opady i burze na weekend majowy, więc zdecydowałyśmy dołożyć kasy do budżetu i zarezerwować noclegi. Podobno można spać, gdzie popadnie, dużo jest noclegowni, domów pielgrzyma, hosteli, kwater, ale moja obsesja kontroli nie pozwoliła mi jechać ot tak, bez rezerwacji, i w końcu zarezerwowałyśmy jeden hostel, dwa hotele i jedną kwaterę (w jednym mieście nie było już miejsca z powodu tego, że cała Polska ma wtedy wolne, musiałyśmy zmieniać trochę trasę). Ku mojemu zdziwieniu, nie były to jakieś ekstremalne koszty, najdroższy nocleg wyszedł nam 37 zł, a najdroższy 90 zł (pełen luksus, suszarka w pokoju + śniadanie w cenie). Również do wyżywienia wzięłyśmy parę rzeczy - przede wszystkim kabanosy, ciastka owsiane, a moja przyjaciółka zrobiła pyszne batoniki energetyczne (zdrowe, nie te co w sklepach). Czas w drogę!


Zawsze pamiętajcie o wodzie...

... i apteczce.

Ciąg dalszy za tydzień.

poniedziałek, 2 maja 2016

mediolan, włochy

Do Mediolanu udało wyskoczyć mi się jeszcze podczas praktyk w Walencji. Do miasta najlepiej dolecieć przez Bergamo. Najczęściej są tu promocje, a dojazd do miasta trwa godzinę i kosztuje tylko pięć euro. Jak zwykle miałam tam swojego przewodnika, który pokazał mi to, co najważniejsze w mieście, gdzie dobrze zjeść i niektóre z miejscowych legend. Punktem obowiązkowym jest oczywiście Duomo, czyli katedra w samym centrum. Nawet ja zakochałam się w tej budowli, a już szczególnie w jej dachu, na który po prostu trzeba wejść.



Widok nie jest jakoś szczególnie wybitny, ale możemy się przyjrzeć galerii handlowej tuż obok katedry. Jest to jedna z galerii z historią, a sklepy w niej to w większości te, które leżą daleko poza zasięgiem mojego skromnego portfela. I tak weszłam, bo w samym środku na podłodze znajduje się mozaika byka, na którego to ... jądrach musimy stanąć na pięcie i obrócić się wokół własnej osi. Ma to przynieść nam szczęście. Bykowi na pewno nie przyniosło, bo zamiast jąder ma wklęsłą pustkę.



Uliczkę dalej od galerii znajduje się najlepsza piekarnia panini, włoskiego przysmaku. Co więcej, są one dosyć tanie, więc kolejka jest nieziemska. Kupujemy i jemy na zewnątrz, bo wewnątrz nie ma miejsca. Nie szkodzi. Spacerkiem idziemy do La Scali, czyli jednego z najbardziej znanych budynków operowo-teatralnych na świecie. I ja o mało nie przegapiam, bo to tylko szara masa bez żadnego zadęcia ani elegancji. Parę afiszy i na tym koniec. Nie mogę powiedzieć, że byłam zachwycona. Zachwycił mnie natomiast kompleks zamkowo-parkowy Sforzów. Miejsce odwiedziłam jesienią, przy niezbyt zachwycającej pogodzie, ale zrobił na mnie duże wrażenie. I najlepiej pojechać w parze, bo bardzo romantyczne miejsce. 


W modnej dzielnicy, która nazywana jest Wenecją w Mediolanie, znajdziecie bary, puby, restauracje i ciekawe, alternatywne sklepy. Co do kanałów i wody....



Te kałuże wody są efektem ulewy. Do Włoch pojechałam w listopadzie i miałam pecha, bo codziennie padało. Pogoda poprawiła się na dwa dni przed powrotem. Jeśli macie dużo czasu, to zarezerwujcie sobie dwa dodatkowe dni i wynajmijcie auto. Z Mediolanu jest blisko do Szwajcarii, gdzie warto wyskoczyć po czekoladę oraz nad jezioro Como, gdzie (podobno) swoją posiadłość ma George Clooney. Pewnie sama możliwość spotkania aktora sprawia, że jezioro jest jednym z najpiękniejszych na świecie (w rankingu, nie zmyśliłam sobie tego). Do tego mały ryneczek, urocze uliczki i pyszne jedzenie. 



Również Bergamo zasługuje na wycieczkę, a przynajmniej mały spacer.  Spacer dróżką, która pnie się w górę, należy wynagrodzić sobie kawałkiem najsmaczniejszej pizzy (to już nie ranking, ale moje uznanie, a w kwestii pizzy jestem smakoszem). Jeśli w Mediolanie nie uda Wam się obejrzeć "Ostatniej Wieczerzy" to obraz o tej samej nazwie można zobaczyć na jednej z budowli na szczycie Bergamo.

Ostatnia Wieczerza