sobota, 28 lutego 2015

buenos aires, argentyna

Dzisiaj będzie po polsku, więc ponarzekam sobie. Bardzo. Mój chłopak był dwa lata temu w Buenos Aires i opowiadał o nim z takim przejęciem i zachwytem, że nie mogłam się doczekać. No i zostawiliśmy piękny Urugwaj za sobą i na barce zmierzamy do miasta, gdzie narodziło się tango. Wolnym spacerkiem zmierzamy w stronę hotelu, przyglądając się przy okazji budynkom. Całkiem ładnie. Więc pełna optymizmu wchodzę do hotelu. Nie mamy Państwa rezerwacji. Ale jak to nie?, skoro mamy wypisany numer rezerwacji czarno na białym na kartce, którą mamy ze sobą. A no dobra, jak tak, to damy pokój. Uff.

Licząc, że w każdym kraju kantor się znajdzie, nie rozmieniłam wcześniej pieniędzy. No i właśnie. Rzecz o pieniądzach. W Polsce, Urugwaju nie potrzeba dokumentów, przychodzi się z pewną sumą, wychodzi z sumą ciut niższą, ale jest ok. Wszystko jest wypisane, żeby klient sam mógł sobie obliczyć. W Brazylii od biedy też, ale paszport musi być, a i czasami trafiają się pytania trudniejsze niż podczas przekraczania granicy. Ważna rzecz, że podatki są nieziemskie. I że wymieniając USD na każdym dolarze stracimy 80 centavos (1,30 zł). A w Argentynie jeszcze gorzej... hulaj dusza, piekła nie ma. Ulice wypełnione są panami ze złotem na szyjach i ciemnych okularach na oczach wrzeszczących do ucha: 'CAMBIO! CAMBIO!' (kantor! wymiana!). Uzbrojona w wiedzę, że tych panów należy unikać ze względu na to, że niby kurs piękny, ale pieniądze fałszywe, szukałam kantoru. Na próżno. Gdy weszłam do jednego, pan, niczym nie różniący się od tych na ulicy, spojrzał na mnie od stóp do głowy i wydał ocenę: 'Jak dla pani, to tyle'. Nogi wzięłam za pas i poddana zameldowałam się w informacji turystycznej, gdzie podano mi inny adres. Zrezygnowana wymieniłam tam, mimo iż kurs z tym oficjalnym różnił się, aż o 3-4 zł. Trzeba zacisnąć pasa. 

Otóż, Buenos Aires jest pięknym miastem kolonialnym. Jest jednak tak pełna ludzi, próbujących oszukać na czymkolwiek, pełna zaprzeczeń i chorych rozwiązań, że traci cały swój urok. 

To właśnie tu krzyczą CAMBIOOO!


Casa Rosada
Plaza de 25 de Mayo

 Zdecydowanie warto zobaczyć Różowy Domek (Casa Rosada), od którego blisko już do dzielnicy bohemii, San Telmo. Tam trzeba przejść szlakiem postaci komiksowych, bardzo popularnych w Argentynie. Wcześniej były to tylko cztery postaci i spacer trwał 10 minut, teraz trwa do 1,5 godziny, a postaci jak gdyby się mnożyły. Prowadzi on do dość znanego Mostu Kobiety (Puente de la Mujer). Jeśli jest się bardzo cierpliwym, można wskoczyć do autobusu i podjechać do Ust (La Boca), dzielnicy, gdzie narodziło narodziło się tango. Czemu cierpliwym? Ponieważ, żeby skorzystać z komunikacji miejskiej potrzeba specjalnej karty, którą można kupić i naładować w każdym kiosku. Tyle, że nie można jej kupić w każdym kiosku, tylko to jednak są specjalne kioski. I bynajmniej nie są one w pobliżu przystanku. Można również zapłacić monetami. Ale wszystkie pieniądze w papierku, a gdy pytasz się czy można rozmienić, patrzą jak na kretyna, że przecież monet już się nie używa. Masz babo placek.
La Boca to przykład zakłamania Buenos Aires, Piękne kolorowe ulice na głównym szlaku, a gdy tylko z niego ciut zboczymy... zobaczymy biedę, domy (całe) z blachy falistej i dziury w oknach. Ale pamiątki można kupić. Zachwycić się trzeba mięsem, bo podobno argentyńskie uznawane jest za najlepsze na świecie. Choć polski schabowy wygląda trzy razy lepiej. Albo przegryźć alfajores jeśli głód mniejszy. Słodkie jest bardzo, bo to coś jakby małego biszkopcika wypełnić karmelem i oblać czekoladą. 

San Telmo 

La Boca 
Tak mięso przygotowuje się w Argentynie

I gdy wyjeżdżaliśmy, odetchnęliśmy z ulgą. Nawet mój chłopak stwierdził, że nie powinien był wracać, bo poprzednie wspomnienia zatarły się, a nowe wcale nie są najlepsze. 

Wciąż słynna i uwielbiana jest tu Evita, żona byłego dyktatora, a późniejsza pani prezydenta. Jej imię jest jakby podpowiedzią. Evita to tryb rozkazujący czasownika evitar (unikać) po hiszpański. A tak więc... evita Buenos Aires!

Evita

środa, 25 lutego 2015

montevideo, urugwaj

Nigdy, nawet w najśmielszych snach, nie marzyłam, że kiedyś będzie mi dane zwiedzić Montevideo. To był jeden z tych krajów, które wiedziałam, że istnieje, ale nie miałam żadnej opinii o nim, bo i po co, skoro nigdy nie zobaczę? A tu proszę, zanim jeszcze przyleciałam do Brazylii, dowiaduję się, że będzie i Brazylia, i Argentyna, i Urugwaj. Niespodzianka!


Przyjechałam autobusem na główną stację w Montevideo, a następnie busikiem (tanim jak barszcz, a nawet tańszym) dostałam się do starego miasta, gdzie za 80 zł miałam hotel na trzy noce z pięknym widokiem na najstarszy teatr w Urugwaju w samym centrum starego miasta. No to spacer po starym mieście. Wąskie uliczki, kolorowe kafelki to w chodniku, to w ścianach budynków, i pełno ludzi. Nie mogę dać głowy, ale również wyczuwam luźniejszą atmosferę. Prezydent Urugwaju, Mujica, to wymarzony prezydent każdego obywatela, jeździ niebieskim garbusem, zabiera autostopowiczów, mieszka gdzieś w chatce na uboczu, a 90% swoich zarobków przeznacza na cele dobroczynne. Bez zadęcia, ale z pompą. Nie mówię, że wszystko w kraju jest idealne, ale powoli sytuacja poprawia się. 

chodnik w Montevideo
wschód słońca nad Rio de la Plata
zachód słońca nad Rio de la Plata

Montevideo jest położone nad rzeką, nad którą warto wybrać się w godzinach porannych na wschód słońca, albo wieczornych na zachód. I aż się prosi by pójść na spacer wzdłuż rzeki, gdzie po drodze można zobaczyć pomnik poświęcony ofiarom żydowskim II wojny światowej, odpocząć w cieniu palm, lub wynająć rower i poprawić kondycję. Na głównym placu, Placu Niepodległości, można zejść pod pomnik bohatera narodowego, gdzie wartę pełni zawsze dwóch strażników. Idąc dalej, w stronę rzeki, za 20 pesos (czyli za 3 zł) można zwiedzić najstarszy teatr. Nie jest to nudna wycieczka, bo interaktywna i można porozmawiać z aktorami i obejrzeć krótkie scenki. Stare miasto tętni życiem i nocą i dniem. W nocy, co niektórym może przeszkadzać, jest głośno i wesoło. Zapewne za sprawą marihuany, która jest w Urugwaju legalna. W dzień najlepiej zajrzeć do starych kawiarni, gdzie ludzie zbierają się, by pogawędzić. Tuż za Placem Niepodległości znajdziemy targ, gdzie możemy kupić wszystko. Nie potrzebujemy nawet urugwajskich pesos. 

pomnik ofiar żydowskich podczas II wojny światowej
Plac Niepodległości
Teatr Solis

Jeśli będziecie mieli okazję zwiedzić Montevideo, nie wahajcie się ani chwili, bo to przepiękne miejsce. 






wtorek, 24 lutego 2015

co warto w Brazylii (a czego nie)

Brazylia to kraj wspaniały (a przynajmniej ta część, którą zwiedziłam), ale jeśli ktoś się spodziewa wszędzie uśmiechniętych ludzi, kolorowych domków, samby tańczonej wszędzie, to przykro mi, ale nie. Nic z tego, czego się spodziewałam, nie zastałam, a codziennie coś mnie zaskakiwało. 

Warto przede wszystkim:
- uzbroić się w cierpliwość, bo korki są tu codziennością
- w ciepłe dni spróbować acai, jest to owoc pochodzący z jagodowej rodziny, a jego właściwości można porównać do gumijagód. za kubek acai z herbatą mate i guaraną zapłacimy około 7 RS (9 zł), a podane w formie deseru z bananami i mlekiem kondensowanym to koszt około 12 RS (15 zł)
- przyjrzeć się balkonom, bo prawie wszędzie zamiast krasnala ogrodowego można znaleźć piękną senioritę spoglądającą daleko w dal z rozmarzonym wzrokiem
- skosztować tapiokę, mnie się tapioka kojarzyła głównie z czarnymi perełkami na dnie mojej bubble tea, a tu niespodzianka, w Brazylii są to białe naleśniki z tapioki, trochę gumiaste w smaku, ale z kokosem i mlekiem kondensowanym, czy bananem i cynamonem, po prostu wyśmienite. koszta są różne
- spojrzeć w niebo, bo jest inne, zamiast gwiazdy polarnej mamy krzyż południa, a i księżyc inaczej wygląda
- wstąpić do czynnej świątyni buddyjskiej, gdzie można przyjrzeć się ceremonii, napić się pysznej zielonej herbaty, a nawet wylosować dla siebie myśl na ten dzień/tydzień/całe życie (ja byłam w Cotia, niedaleko Sao Paulo
- zajść do starych wiosek, które można poznać po tym, że są w kolorach biało-niebieskich
- woda kręci się w drugą stronę!

Cotia, Sao Paulo


Carapicuiba, Sao Paulo

Zdecydowanie nie warto:
- spuszczać papieru toaletowego w ubikacji, a grzecznie złożyć i wyrzucić do kosza na śmieci, który zawsze stoi obok (a jak nie stoi, to na pewno zauważycie górkę usypaną z zużytego papieru toaletowego w kąciku toalety), wynika to z tego, że rury kanalizacyjne są wąskie, więc nasze odpadki przejdą, ale taki już papier nie i może się zablokować
- jak ktoś ma delikatniejszy organizm to nie zajadać się ryżem z fasolą, które jest daniem narodowym i można je dostać nawet w McDonaldzie
- jak już wiesz, że fasoli nie możesz zdzierżyć, to uwaga na fasolę zakamuflowaną, w na przykład daniu zwanym acaraje, które z wyglądu przypomina ogromnego mielonego, na którego dałam się nabrać, w smaku jest bardzo nijakie, a żuje się to całe wieki zanim gotowe jest do przełknięcia
- mimo, że napój Jezus brzmi zabawnie, to w smaku jest bardzo słodki i tak jakby... nijaki







piątek, 20 lutego 2015

ilha comprida, brazylia

Comprida po portugalsku znaczy długa. Ilha Comprida to takie brazylijskie Long Island, a przynajmniej chciałaby. Bez znaczenia, dla mnie i tak to był raj. Spędziłam tam cały miesiąc walcząc z 40 stopniowym upałem, porywistym wiatrem i wkurzeniem, bo gdy tylko wychodziłam z kawiarni, gdzie pomagałam znajomym, to zaczynała się burza, i tyle było z mojego słońca i opalania się. Jeśli już jakimś cudem burzy nie było, szłam na plażę, albo leżałam w hamaku cudownie marnotrawiąc czas. 
Ilha Comprida (długa wyspa)




Nie żeby nie było co robić. Każdego lata (czyli naszej zimy), w styczniu odbywa się tutaj festiwal i w każdy weekend za friko można posłuchać przeróżnej muzyki. Jedna scena jest tuż przy plaży, a druga znajduje się w głębi miasteczka. Ta na plaży jest bardziej dla muzyki popularnej. Mnie udało się zobaczyć Pitty (nie polecam) i O Rappa (polecam). W drugim punkcie można było posłuchać bluesa, i jazzu. 


Na wyspie zazwyczaj nie ma dużo ludzi. Przyjeżdżają na wakacje (styczeń), kiedy to zapełnia się ludźmi na tyle, że brakuje wody. Jest to również czas, gdy turystyka kwitnie, można wynająć rower na 10 osób (powodzenia w prowadzeniu tego giganta), przelecieć małym samolotem nad wyspą (za 80 R$, około 100 zł) lub ku uciesze dzieci pójść na karuzele. Jedna rzecz, którą na pewno będę zawsze pamiętać są owoce. W mieście nie wyglądają one aż tak atrakcyjnie. A tu są duże, soczyste, w pięknych kolorach i ... tanie! Za duże mango zapłacimy około 4 zł, a za takiego dorodnego arbuza 10 zł.


czwartek, 19 lutego 2015

sao paulo, brazylia

Przecudowne Sao Paulo! Ogromne, chaotyczne, niesamowite. I moje ulubione. Gdyby nie mój osobisty przewodnik gubiłabym się tam non stop. Jest to miasto, gdzie żyje około 12 milionów ludzi. Więc do rzeczy. Przyleciałam na lotnisko w Guarulhos. Z każdego lotniska można wydostać się autobusem, a z Guarulhos dodatkowo będzie można pociągiem (za parę lat...buduje się). Bilet na autobus kosztuje już 3,50R$ (kosztował 3,00R$ jak przyjechałam), i z powodu tej podwyżki są nieustanne manifestacje, bywa niebezpiecznie. Obecnie cały stan zmaga się z brakiem wody, więc lepiej się uzbroić w cierpliwość, gdy nie ma wody.
Jak zwykle jest parę miejsc, które można uznać za centrum. Warto przejść się Avenida Paulista, gdzie znajdziemy przede wszystkim hotele, sklepy, centra handlowe oraz muzea. Ja wolę centrum koło placu Se, gdzie stoi olbrzymia katedra. Pełno tam małych kawiarenek, zabytkowej architektury, małych straganów... i złodziei. 

katedra, plac Se

Trzeba wjechać też na dach budynku, gdzie dawniej znajdował się bank. Wjazd jest za darmo na 36 piętro. Na szczycie można spędzić 10 minut. Większość atrakcji Sao Paulo jest za darmo. Nie jest to zbyt turystyczne miasto.




Warto wstąpić również do dzielnicy japońskiej. Znajduje się tam kościółek, jeden z pierwszych, które zostały zbudowane w Sao Paulo. Muszę przyznać, że we mnie wzbudził dreszcze i dość nieprzyjemne uczucia, podobno ludzi przed nim wieszali (tylko legenda, ale zawsze). Cała dzielnica jest ozdobiona lampami w kształcie lampionów. Za 2RS (2,60zł) można uraczyć się japońskimi lodami na mleku sojowym na przykład o smaku mango, czy limonki.



Wysiadając na przystanku Barra Funda, znajdziemy się blisko muzeum, gdzie przetrzymywana była obecna pani prezydent w czasie wojskowej dyktatury. Można znaleźć jej podpis wydrapany w ścianie. Zaraz obok jest muzeum języka portugalskiego czy muzeum malarstwa. Dla mnie jednak największą atrakcją było znalezienie się w miejscu, gdzie zdecydowano na założenie klubu piłkarskiego Corinthians, którego jestem fanką. Znajduje się niedaleko Praca da Luz. To miejsce również bardzo chciałam odwiedzić ze względu na pewien bardzo krótki dokument o prostytutkach na tym placu, (dla ciekawskich) dokument ma angielskie napisy. Są to raczej wywiady, ale chwyta za serce. 


vai Corinthians!

Sao Paulo jest miastem industrialnym, turystów widuje się rzadko, a jak się mówi po angielsku, to mają cię raczej za kogoś stamtąd, kto próbuje się popisać. Wszyscy gdzieś spieszą, raczej z rzadka widuje się uśmiechy. Ale coś w tym mieście jest takiego, że nie pozwala o sobie zapomnieć. Dużo w nim magicznych zakątków, na które życia mi nie starczy, żeby odkryć.



środa, 18 lutego 2015

foz de iguacu, brazylia

Foz de Iguacu leży na granicy Brazylii z Argentyną i Paragwajem. Miasteczko nastawione na turystów, a więc również prostsze w przemieszczeniu się. Park Narodowy jest uznany za jeden z siedmiu współczesnych cudów świata. I właśnie tak wygląda. Podobno jest to jedna z 14 najbardziej romantycznych destynacji na świecie. Widoki są przecudowne. Wstęp kosztuje około 50R$ (65zł) dla obcokrajowców, taniej dla Brazylijczyków. Przy wstępie zawsze trzeba jakiś dokument pokazać, najlepiej paszport. Jak ktoś nie chce być mokry to najlepiej pelerynkę wziąć, ale kupić za grosze można i na terenie parku. Cena obejmuje spacer i przejażdżkę autobusu na głównej trasie. Za dodatkowe opłaty (bardzo wysokie, bo jest to koszt około 300, 400 zł) można popłynąć łódką, przelecieć się helikopterem nad wodospadami, bądź przejść ścieżkami w głąb parku, gdzie można poobserwować egzotyczne ptaki oraz małpy. 




Najpiękniejszy widok jest oczywiście na końcu trasy. Mostem można przejść w głąb wodospadu (uwaga, bardzo mokro), skąd na prawo widać spad drugiego wodospadu w dół (przerażające), a z lewej cudowny, rozległy wodospad. Po spacerze na moście, windą można podjechać na górę, skąd można zajrzeć za wodospad, a potem kupić pamiątki :)



wtorek, 17 lutego 2015

porto alegre, brazylia

Cóż to było za zdziwienie, gdy od rana siąpił deszcz, a ja powoli szłam w stronę hostelu. A tu hostelu nie ma. Karteczka tylko wisi, że zadzwonić można, ale hostel zamknięty. No to dzwonię. Ah nie, teraz gdzie indziej jest. Przyjechali po mnie, płaszcząc się w przeprosinach. Nie żebym znowu taką wiedźmą była. Coś jednak było nie tak. Hostelu już nie prowadzimy, ale mamy pokoje do wynajęcia, normalnie to na miesiąc, lub dłużej, ale tutaj wyjątek zrobimy. No dobra. Szczęściem, że akurat znajdowało się to w dzielnicy, gdzie film "Homem que copiava" był kręcony, i który obejrzałam tuż przed przyjazdem, więc mogłam podziwiać i rzeźbę barki na budynku i most, z którego główny bohater skakał (parę razy, nie raz). 
Z racji krótkiego pobytu zrobiłam coś czego nigdy przenigdy nie robię - kupiłam bilet na hop on hop off bus, który kosztował 25R$ (ok 32zł) i nie był to nawet najgorszy pomysł. Wskoczyłam przy targu miejskim, gdzie można kupić wszystko i nic (na pewno nie ma pamiątek w europejskim stylu), zaraz obok jest następny targ z jedzeniem, owocami, winami. Strasznie śmierdzi, bo owoce morza też można dostać. Następny przystanek, Gazometr czyli centrum kulturalne. Parę stolików z produktami takimi jak wino i miód. Można wspiąć się na szczyt, ale widok nie powala. Byłam tam w trakcie festiwalu filmowego, i no cóż, mam słabość do filmów, więc obejrzałam trzy. Co więcej, dostałam nawet siatkę produktów promujących festiwal za darmo.


Gazometr
widok z gazometru 

Następnie przejechałam autobusem obok stadionu, budynek fundacji Ibere Camargo, bogatszych dzielnic i w końcu centrum (to trzecie od przystanku, na którym wsiadłam), ale gdzie podziwiać można piękny kościół, starsze i nowe budynki, i wiele wiele sklepów. 


stadion  

budynek fundacji

Porto Alegre nie zachwyciło mnie. Jest bardzo europejskie (dużo niemieckich imigrantów), a przynajmniej stara się być. Ze starań jednak nic nie wynika. Są jednak jakieś pozytywy. Wszędzie można znaleźć graffiti, które tam jest traktowane bardziej jako sztuka. Zewsząd otaczają turystę kolorowe mozaiki, bądź abstrakcje. Co więcej, na każdego mieszkańca przypada więcej niż jedno drzewo i jest na prawdę zielono. A jednak mnie się Porto Alegre (tłum.Wesoły Port) wcale nie wydawało takie wesołe, a wręcz smutne i nieszczęśliwe. I chyba coś w tym jest, bo prawdopodobnie na każdego mieszkańca przypada więcej niż jedna apteka. 

sztuka uliczna 

na każdego mieszkańca przypada więcej niż jedno drzewo