poniedziałek, 30 stycznia 2017

gruby kot na ravalu, hiszpania

Raval to jedna z moich ulubionych dzielnic Barcelony. Nie jest aż tak fajnie jak na Barcelonecie, gdzie mieszkam obecnie, ale klimat jest. Jak i karaluszki chodzące po domu. Tak na marginesie to nie ma chyba już żadnej dzielnicy w Barcelonie, gdzie bym nie mieszkała, a Raval jest zdecydowanie moim numerem dwa. Dużo tam bohemy, małych przytulnych barów, coraz więcej turystów i pakistańskich imigrantów. Dzielnica była zawsze dosyć szemrana, to tu mieszkało najwięcej złoczyńców i seryjnych morderców tego miasta. Jeszcze parę lat temu, stały tu puste domy na granicy rozbiórki, w których okna były zabite dechami, a na ścianach można było podziwiać piękne grafiti, zawsze o społecznym wydźwięku.

I właśnie w takim otoczeniu znajdziemy kota. Takich zwykłych za dużo nie widziałam, ale ten jest wyjątkowy. Z mosiądzu w słoneczne dni mieni się na brązowo i złoto. Ma sympatycznie głupią twarz i puszysty ogon. I jest gruby. Ogromny. Olbrzymi. Nie puszysty, nawet nie ma grubych kości, jest po prostu gruby.


Jest to projekt kolumbijskiego artysty, Ferdynanda Bolero. Zakupiony przez urząd miasta w 1987 pomieszkiwał już w Barcelonie w czterech różnych miejscach. Na początku postawiono go przy Ciutadelli, koło zoo. Gdy już zagrzał sobie tam miejsce, przeniesiono go do wioski olimpijskiej, gdzie odbywała się Olimpiada'92. Tam ze swoimi fałdami tłuszczu za bardzo nie pasował i przerzucili go na drugą stronę wzgórza, przy stacji metra Drassanes, przy wejściu do parku. Kiepskie to miejsce, niezbyt bezpieczne, podobno mnóstwo dzieci poczęło się pod kotem w tym miejscu, wylano setki łez, wstrzykiwano kilogramy heroiny i sikano litrami. W końcu zdecydowano się go przenieść ponownie w 2004. Od ponad dziesięciu lat tkwi na Ravalu i jest mu tam chyba najlepiej. Jest to jedna z rzeczy, które najchętniej pokazuję odwiedzającym mnie znajomym, bo mimo, że dzielnica robi się coraz bardziej popularna, to o grubym kocie wie mało kto. A robi wrażenie. Jego wąsy, fałdy i maleńkie... jądra.


Nie jest to jedyna taka rzeźba w Barcelonie. Przyjezdni z Polski, którzy lądują na terminalu drugim, może pamiętają ogromnego konia, którego ni z gruchy ni z pietruchy postawili na środku holu. Służy za punkt spotkań.


poniedziałek, 23 stycznia 2017

torre agbar czyli wielki tampon barcelony, hiszpania

Ostatnio mam mniej czasu na zwiedzanie i podróżowanie ze względu na pracę (tak ciężko być dorosłym). Nie zmienia to jednak tego, że cały czas odkrywam moje obecne miejsce zamieszkania.

Biuro, w którym pracuję, znajduje się blisko jednego z najbardziej popularnych i rozpoznawalnych budynków Barcelony - wieży Agbar. Z nazwy dużo turystów nie kojarzy, ale gdy chwilę poświęcić na opis, to zaraz przywołuje uśmiech na twarz. Powodem jest dość... dziwaczny kształt budynku.


Przy tak pięknej panoramie miasta jest jeden budynek, który wyróżnia się stylem i nie pasuję do reszty. Ogromny fallus wystaje z dzielnicy Poblenou i szpeci panoramę. Nie przepadam za tym budynkiem, ale jako, że codziennie go widzę, zdążyłam się przyzwyczaić i nawet wydaje się czasem sympatyczny. Torre Agbar to ten wielki tampon, który wieczorami jest podświetlony w kolorach drużyny Barcelony - niebieskim i czerwonym. Gdy nadarzają się jakieś specjalne okazje to kolory się zmieniają, na święta tampon przybrał kolory choinki, zielony z żółtym "łańcuchem". Za pierwszym razem jak to zobaczyłam, to nie mogłam przestać się śmiać.


Teraz trochę faktów:

  • Adres to Avenida Diagonal 211, czerwona linia metra, przystanek Gloriès - obok centrum handlowe, bo zwiedzania jest na mniej niż 5 minut,
  • Budowany od października '99 do września '05, ma 145 metrów, 38 pięter i kosztował €130 mln,
  • Architekt: Jean Nouvel,
  • Większość pięter to były biura, jedno z najwyższych restauracja, trzy piętra cały czas są techniczne, biurowiec został zamknięty i nie można do niego wejść - powstaje tu, jakże oryginalnie, hotel,
  • Wyświetla 16 mln kolorów z czego ja widzę może cztery,
  • Jest to tzw. zielony budynek, całkowity koszt oświetlenia budynku kosztuje €6 od godziny.
Skąd zatem taki dziwny kształt?

Architekt twierdzi, że oparł się kolorystyką i stylem na wszechobecnym Gaudim, a także na szczytach Montserratu (gdzie gór w tym szukać to ja nie wiem, mam ubogą wyobraźnię). Zbudowany tak, żeby można było podziwiać Sagradę Familię. Budynek w oryginale miał służyć jako siedziba stowarzyszenia wodnego i wodociągów (nazwa w bardzo wolnym tłumaczeniu), a swoim kształtem miał przypominać... gejzer. Miał wytryskiwać z panoramy Barcelony jak źródełka wytryskują ze szczelin górskich Montserratu. Jak na moje oko, to się raczej nie udało. Twórch do tej pory bronią się przed zarzutami, że budynek nie przypomina żadnego gejzeru, a raczej zupelnie coś innego.

Inne nazwy budynku: czop, dildo, tampon, fallus, lub inne, których podać tu nie mogę.

poniedziałek, 16 stycznia 2017

transport w barcelonie, hiszpania

Barcelona, wbrew pozorom, nie jest dużym miastem, ale ciężko zwiedzić je w weekend bez jakiegokolwiek biletu na transport komunikacji miejskiej. System jest bardzo dobrze rozwinięty i nie będziemy mieć problemu, żeby dojechać do każdego zabytku, który zaplanowaliśmy zwiedzić. Jeśli przyjeżdzamy na parę dni to czemu nie zaszaleć i nie kupić karty "Hola Barcelona", która pozwala nam korzystać z autobusów, metra i pociągu na lotnisko. Opłaca się, bo bilet pojedynczy kosztuje €2,15. O dziwo, jest to jedna z rzeczy, która staniała w mieście, bo wczesniej kosztował €2,45. Choć ja jeszcze pamiętam jak kosztował €1,70. Można kupić bilet na 10 podróży za €9,95, ale wtedy musimy zaplanować nasze podróże. 

Metro jest bardzo dobrze rozbudowane i wszędzie szybko się dostaniemy. Na każdej stacji znajdziemy mapy metra, żebyśmy wiedzeli gdzie się przesiąść. Najgorsze przejście znajduje się na stacji Passeo de Gracia, gdzie musimy doliczyć jakieś 15 minut na zmianę linii. Końca tam niewidać. Nie wszystkie stacje są dostosowane do użytku osób niepełnosprawych. Z każdym biletem mamy 1:15 godz, żeby się przesiąść. Również z autobusu do metra. Autobusy dojeżdżają wszędzie, ale stoją w korku. 


Miasto i najbliższy region jest podzielony na strefy. Lotnisko i centrum zaliczają się do pierwszej strefy, a Sitges opisane w ostatnim poście do czwartej. Ceny wzrastają z każda strefą. 


Mieszkając w Barcelonie, najlepiej wyrobić sobie kartę na Bicing. Za niecałe €50 możemy korzystać cały rok z rowerów, których stacje znajdziemy na każdym rogu. Pierwsze pół godziny jest za darmo, potem trzeba płacić. Można odłożyć rower i za 10 minut już możemy wziąć następny. Zdarza się niestety, że stacje są pełne i nie możemy odłożyć roweru. Wtedy przykładamy kartę i mamy dodatkowe 10 minut, żeby znaleźć miejsce parkingowe. Na aplikacji wyświetlają się najbliższe stacje wraz z informacją ile rowerów się tam obecnie znajduje. Czasami zdarza się, że rowerów w ogóle nie ma i niestety trzeba iść na następną stację. Nie jest aż tak różowo. Zdarza się, że w dzielnicach pracowniczych wszystkie stacje są pełne. Raz musiałam zaparkować dopiero na siódmej stacji od pracy. Nie muszę wspominać, że spóźniłam się do pracy. Czasem rower też nie jest w najlepszym stanie. Parę razy zdarzyło się, że opona to kapeć, hamulce nie działały, a siodełko obracało się o 360 stopni. Ale większość czasu działają całkiem dobrze.




poniedziałek, 9 stycznia 2017

i przyjechali trzej królowie, hiszpania

I nadeszło najbardziej oczekiwane święto w Hiszpani, bo to właśnie trzej królowie roznoszą prezenty hiszpańskim dzieciom. Na święta bożego narodzenia dostają tylko cukierki, a wymarzone prezenty właśnie 6-ego stycznia. Ja również dostałam wymarzony prezent - dzień wolny od pracy. 

Dlatego już w czwartek wieczorem relaksowałam się, popijając pyszne piwo warzone na miejscu w Barcelona Beer Company. Mimo, że temperatury były niskie (nie tak jak w Polsce) to usiedliśmy na tarasie, żeby móc wypatrywać procesji, która jak co roku miała mieć miejsce przez ulice Barcelony. Zebrały się tłumy - rodziny z dziećmi, dziadkowie, pary. Niektórzy poprzynosili drabiny, co odważniejsi wspieli się na latarnie.

Całe miasto zostaje zablokowane, bo trzej królowie idą od portu, do którego przypływają statkiem, i idą głównymi ulicami. W tym roku jeden przełamał tradycję i przyleciał helikopterem. I w sumie na tym skończyła się rozrzutność tegorocznej procesji. Zabrakło tak bardzo oczekiwanych cukierków rozrzucanych przez króli i ich pomocników, przez co miny dzieci nie były najszczęśliwsze. 

Gdy w końcu procesja dotarła do Gran Via, gdzie na nią oczekiwałam, na początku pojawiły się dwa... autobusy z dwoma typami, którzy królami nie byli, o czym poinformował mnie znajomy Hiszpan. Za nimi nadjechały nadmuchane konie, białe i świecące,  które chyba miały wykonać jakiś układ taneczny. Przez wiatr nie bardzo im to wszystko wyszło. Za końmi nadeszły wozy z pomocnikami i haremem królów. Następnie dmuchane słonie i bębniarze. No i w końcu królowie. Każdy z nich na osobnym wozie. Pozdrawiali, krzyczeli, machali i nawet błogosławili, ale jak cukierków nie mieli, to wielkiego wrażenia na dzieciach nie zrobili. Gdy tylko przeszli tłum rozszedł się do domu, a ulice odblokowane. Mogłam w końcu dostać się do domu. 

Rano dzieci szczęśliwe odpakowały prezenty, a rodziny zajadaly się ciastem pieczonym specjalnie na tą okazję (wygląda jak drożdżówka z owocami kondesowanymi), nic ciekawego. Potem wszyscy na spacer i odpoczynek, który tak bardzo przyda się przed kolejnym wydarzeniem, które zaczęło się w sobotę - wyprzedażami!

poniedziałek, 2 stycznia 2017

sylwester w barcelonie, hiszpania

Sylwester w Katalonii nie jest tak ekstremalny jak święta. Choć to zależy, bo wiele rzeczy może się zdarzyć. Ale zacznijmy od początku.

Na początku wszyscy zbierają sę na oficjalnej kolacji. Na stole królują owoce morze i wino. My jednak postanowiliśmy odstąpić trochę od tradycji i do obiadu mieliśmy kurczaka i piwo. W szampańskim nastroju ruszyliśmy na Plac Hiszpański (Plaza Espanya), gdzie spotkało się w tym roku 70 tys. osób. Jest to plac z ogromnym rondem, schodami i muzeum na samym szczycie. To właśnie tam zmierzają turyści, żeby obejrzeć spektakl Magicznych Fontann, czyli muzya i woda. I właśnie gdy dotarliśmy na plac, to muzyka już grała. Mnóstwo osób czekało tylko na północ. Brakowało już tylko 20 minut. 

I nagle fajerwerki, ale jak to, już? Okazało się, że fajerwerki nie są po północy, a przed. Więc nie był to fałszywy start. Trwało to 15 minut. Ostatnie pięć minut przed północą, zaczęliśmy dostawać instrukcje co się za chwilę stanie. Równo gdy wybija północ, Hiszpanie wyciągają... winogrona. Dwanaście winogron je się w ciągu dwunastu uderzeń zegara. Każde winogrono symbolizuje jeden miesiąc. Jeśli uda nam się zjeść wszystkie w danym czasie to czeka nas bogaty i szczęśliwy rok. A jeśli nie, to cóż, tyle winogron ile nam się  nie uda zjeść, tyle będziemy mieć niezbyt udanych miesięcy. Niestety, nie bardzo wiemy które, bo o tym winogronowa tradycja już nam nie mówi. I to jest prawda! Raz nie udało mi się zjeść trzech i trzy miesiące były na prawdę kiepskie. Od tamtej pory jem wszystki choćbym miała się zakrztusić. Co zdarza się bardzo często. Wiele osób ląduje po sylwestrze w szpitalu. Trochę ekstremalnie jednak jest. Dlatego w sklepach obecnie przed sylwestrem sprzedaje się puszeczki z odliczonymi winogronami bez pestek i bez skóry. I dużo łatwiej się to je.

Po winogronach wszyscy składają sobie życzenia, my jako grupa Polaków, jeszcze otwieramy butelkę szampana i każdy kulturalnie po kieliszku. I do domu.

Nie ma żadnej imprezy, koncertu, chyba, że idziemy do klubu, A tam ceny są zawrotne. 60 euro za wstęp do tych większych i bardziej popularnych dyskotek, a w cenie mamy trzy drinki.

Nasza polska grupa znalazła bar, wypiliśmy po piwie i poszliśmy do domu, ale i tak wróciliśmy grubo po trzeciej, a to wszystko, bo wszystkie taksówki byly zajęte. No cóż, te 70 tysięcy ludzi chciało wrócić do domu.

Jeszcze na marginesie, obecnie w Hiszpanii jest piąty poziom zagrożenia atakiem terrorystycznym. Nastepnego dnia w mediach podają, że jak najbardziej były odpowiednie środki bezpieczeństwa podjęte. Że niby odpowiednia ilość policji, obserwacja z powietrza i z ziemii. Szczerze powiedziawszy, policjantów widziałam może dziesięciu, a żadnych dronów ani helikopterów nie było.