sobota, 30 maja 2015

fatima, coimbra, portugalia

Nie jestem fanem odwiedzania miejsc "świętych" i olałabym Fatimę, gdyby nie moja bardzo wierząca koleżanka, która zdesperowana, nie chciała jechać sama i za bilety nie musiałam płacić. Jechałam akurat z Porto, czyli z północy kraju, ale znacznie łatwiej (i logiczniej) dostać się od południa, czyli z Lizbony. Bilety są bardzo tanie, jak generalnie wszystko w Portugalii. 
Nie da się zgubić w Fatimie. Z przystanku autobusowego wszystkie drogi prowadzą do "miejsca objawienia", troszkę jednak trzeba podejść w górę. Po polsku może się nie dogadamy, ale za to polski jest jednym z języków wypisanych na znakach. Wszędzie zakupimy pamiątki, pocztówki, zdjęcia, różańce z płatków róż, wodę święconą.


Kościół jak kościół, nic szczególnego, prócz tego, że znajdują się tam groby dzieci, którym się Maryja objawiła. Miejsce "objawienia" znajduje się z lewej strony kościółka. Stoi tam mała figurka Maryji, oczywiście za szklaną szybką na piedestale. Wokół niej znajduje się mały murek, a za nim kolejny murek. Gdy podchodziłam bliżej, zastanawiałam się po co aż takie zabezpieczenia, które w sumie nimi nie są, bo jak ktoś będzie chciał ukraść, to i tak ukradnie. Podchodzę bliżej i ku memu zdziwieniu, między tymi murkami, starsze kobiety (mężczyzny nie dopatrzyłam się) z różańcem w ręku i na kolanach okrążają figurkę. Ciekawe. 


W drodze powrotnej z Fatimy do Porto wpadłam (dosłownie) na chwilę do Coimbry, która jest miastem bardziej uniwersyteckim niż turystycznym. Być może jest to urocze miasto. Być może coś tam jest. Ja raczej tego nie znalazłam. 


niedziela, 24 maja 2015

sintra, cascais, portugalia

Zwiedziliśmy Lizbonę, a zostało nam jeszcze parę dni i troszkę się nudzimy? To zwiedzamy okolice! Lizbona ma bardzo dobre połączenia komunikacyjne do Cascais oraz do Sintry. Znajdują się one nawet nie godzinę drogi od stolicy, a bilety nas nie zrujnują. 
Cascais i Sintra to dwa miejsca całkowicie odmienne, więc tylko od was zależy, które wybierzecie (a może oba?), bo zależy czy wolicie góry i bajkowe zamki czy raczej wygrzać się nad oceanem, zwiedzając przy okazji małe miasteczko portowe. Mnie udało się zwiedzić oba. 
I niestety, oba mnie zawiodły. Cascais miało być krótkim wypoczynkiem, a pojechałam tam, ze względu na to, że nigdy jeszcze nie byłam nad oceanem. I nie przewidziałam, że słońce nie świeci tam 365 dni na rok i cóż, zmokłam. Miasteczko jest urocze, gdzieś tam w tych wąskich uliczkach ukryty jest sklep z czekoladą, a bardziej jej muzeum, gdzie kupić można na przykład myszkę do komputera z białej czekolady, lub ołówek z mlecznej. Można przejść się brzegiem, poczuć piasek pod stopami. Albo zmoknąć, zmarznąć i złamać parasol. Kto, co woli. 


Sintra za to jest nastawiona bardzo na turystów. Promotor restauracji już z daleko uśmiecha się i krzyczy "cześć" z portugalskim akcentem, ale po polsku. I mówi, że potrafi porozumieć się w prawie każdym języku, ale tylko tak, żeby zachęcić do zjedzenia w restauracji, dla której pracuje. Dobra i taka motywacja do nauki języków. Już przy stacji kolejowej za opłatą 5 euro wsiadamy w autobus, który zawiezie nas pod każdy zamek. I dobrze zrobiłyśmy, bo spacer zajął by dwie godziny do jednego zamku, a jest ich bodajże cztery. Każdy z nich inny. Z jakiegoś względu autobus nie zatrzymał się pod jednym i pojechał dalej. Widoki bardzo ładne. Trasy są proste, więc spacerek dość lekki. Za zwiedzanie każdego zamku, niestety, musimy dodatkowo zapłacić. Sintra, jak dla mnie, jest dużo bardziej klimatyczna, znowu wąskie uliczki, ale zwiedzane szczególnie rano, wydają się jak nie z tego świata, za mgłą, żadnych ludzi. Gdy wróciłam autobusem do centrum po zwiedzeniu zamków (nooo dobra, wewnątrz nie byłam) klimat się ulotnił, a mgłę zastąpiła powódź... turystów.

wtorek, 19 maja 2015

lisboa, portugalia

Loty do Portugalii z Polski są raczej drogie i nie jest to tak popularna destynacja jak na przykład Hiszpania czy Włochy. Dlatego będąc w Caceres, godzinę drogi od granicy z Portugalią, pierwszą rzeczą jaką sprawdziłam było jak dostać się do Lizbony, która owiana tajemniczością, bardzo mnie kusiła. I znalazł się pociąg z Madrytu do Lizbony zatrzymujący się na stacji Caceres, i to za stosunkowo niewielkie pieniądze. Szczęśliwa, zostało tylko zabukować hostel. Nie znając jeszcze mapy Lizbony, zabukowałam trochę na czuja w dzielnicy Belem. Brzmi znajomo? To właśnie stamtąd pochodzą słynne na cały świat ciasteczka. Dzielnica troszkę oddalona od centrum, ale bardzo urokliwa i pełna obiektów turystycznych. 

Wieża Belem

Pierwszą logiczną rzeczą po przyjeździe było, oczywiście, spróbowanie ciasteczek. Smaczne, ale dużo szumu, a aż tak mnie nie zachwyciły. Kolejka, żeby je dostać ogromna. Ale za to cena przyzwoita. I cudowny zapach cynamonu w powietrzu. Tuż obok piekarni, stoi ogromna katedra rodem z filmu o Harrym Potterze, którą można zwiedzić od środka, a po przeciwnej stronie Wieża Belem. No nic, to już tramwajem zostało nam pojechać do centrum. Ważne, żeby pamiętać, że biletu nie kupimy niestety w tramwaju, lecz potrzebujemy specjalnej karty, którą można kupić w metrze. Można pytać przechodniów, jeśli zrozumieją pytanie, to bardzo chętnie pomogą. Z wizyty w Portugalii najbardziej zapamiętałam właśnie to, że Portugalczycy są bardzo mili i pomocni. 


Ta brama to wejście na bodaj najbardziej znaną ulicę Augusta, która turystycznie kwitnie, czyli bary, kawiarnie, sklepiki, itp. Co najbardziej kojarzy się z Lizboną? Tramwaje! Ale nie takie zwykłe, tylko takie, które z trudem powoli pną się naprzód po stromych ulicach. Choć może nie powinnam używać liczby mnogiej, bo taki tramwaj widziałam tylko jeden. Za tramwaj musimy symbolicznie zapłacić, jazda trwa bardzo krótko, a widok z obu stron jest głównie na piękne murale. Jeśli chcemy zobaczyć Lizbonę z góry, to warto przejść się pod windę świętej Justy (Justyny?), gdzie również za opłatą 5 euro wiedziemy na szczyt. Winda jest dziwnie usytuowana między budynkami i łatwo ją przeoczyć. Widoki za to są przepiękne (tu na kolumnę Piotra IV i zamek św. Jerzego).



Lizbona, mimo, że jest stolicą, nie uderzy nas bardzo po kieszeni. Wspomnienie o drogich biletach lotniczych zostanie zamazane, gdy z kieliszkiem wina wsłuchani w muzykę Fado będziemy zajadać się ciasteczkami z Belem.

czwartek, 14 maja 2015

barcelona, hiszpania, część druga

Barcelona nie byłaby tak popularna, gdyby nie jej czołowy artysta, Gaudi. Jego prace można znaleźć dosłownie wszędzie, na czele z najbrzydszą chyba katedrą na świecie, czyli Sagrada Familia. Nie taka miała być. Po śmierci Gaudiego cały zespół architektów przerzucał się pomysłami i każdy chciał wcisnąć swoje trzy grosze. Duże są szanse, że Sagrada zostanie w końcu ukończona. Nie narzekajcie, że to strasznie długo trwa, symbol Paryża budowano około 180 lat. Troszkę jeszcze brakuje. Jeśli marzy wam się wejście do środka, zabukujcie wizytę jeszcze przed wyjazdem. Inaczej raczej marne szanse. 

Od Sagrady można przejść się do góry i wyjść na szpital świętego Pawła. Projekt Gaudiego to również Park Gaudiego, Casa Mila (również w przebudowie) oraz Casa Batlló, i wiele wiele innych. Do każdego miejsca bardzo łatwo się dostać metrem. Wstęp niestety wszędzie jest płatny. I jeśli w parku to nie jest wielka suma (a warto, bo opłata obejmuje wstęp do tej części parku, gdzie jest najdłuższa ławka i jaszczurka. Jeśli nie jedziecie w sezonie, to wstęp po godzinie 18.00 gratis.), to w obu domach (Mila i Batlló) jest to koszt około 20 euro. Wstęp do szpitala jest za 6 euro, ale wszystko co warto zobaczyć, jest na zewnątrz, o czym przewodniki niestety milczą. 

Casa Mila 

szpital świętego Pawła

Jak bardzo Barcelona jest przywiązana do swojego mistrza, widać na każdym kroku. Wszystkie taksówki w Barcelonie są czarne. Nie jest to przypadkowy kolor. Gaudi będąc bardzo zajęty swoimi projektami, nie zajmował się wcale swoim wyglądem. Gdy z głową w chmurach kroczył przez ulicę, nie zauważył tramwaju, który go potrącił. Nikt nie zwrócił na to uwagi, ot kolejny włóczęga. Dopiero jeden z taksówkarzy rozpoznał w zaniedbanym jegomościu mistrza. Zawiózł go do szpitala, gdzie Gaudi zmarł. Od tej pory wszystkie taksówki przybrały kolor żałoby. 


Na plażę w Barcelonie najlepiej wybrać się na Barcelonetę. Nie jest jakoś specjalnie czysta, ale to jedna z najstarszych dzielnic Barcelony. I jedna z najpiękniejszych. W oddali na zdjęciu widać hotel, bardzo drogi, w kształcie żaglu. Miejscem spotkań za to, są mniej znane Los Cubos. 

Los Cubos
Barceloneta

Po całodziennym opalaniu (oczywiście wysmarowani kremem) dla ochłody warto zajść do meksykańskiej lodziarni, gdzie zjemy lody o egzotycznych smakach (dla ciekawskich). Jeśli lubimy ruch, to wziąć wrotki, rolki, deski, rowery (również do wynajęcia) i jechać wzdłuż plaży. Z Barcelonety wyjdziemy w górę na El Borne, jak dla mnie trochę przereklamowana dzielnica, wszystko dla turystów, przez co trzeba być podwójnie uważnym, żeby nie zostać okradzionym. Jeśli już taka sytuacja się zdarzy, posterunek policji znajduje się blisko na Rambli, a konsulatu musimy podjechać metrem. 

El Born

Raval. Ma dość złą sławę, ale nie dajmy się zwieść. Dopóki nie będziemy turystami-debilami i chodzić z kasą i aparatem na wierzchu, da się przeżyć. A warto wejść, bo Raval dużo oferuje. Przyjrzyjcie się muralom. Tutaj też zajdźcie na Ramblę, ale Ramblę de Raval i pogłaszczcie kota czarownicy. Jeśli przyjrzycie się na lotnisku w terminalu 2, zobaczycie grubego i ogromnego konia. Ten sam artysta stworzył właśnie ravalskiego kota. Kot nie zawsze tam stał, włóczył się, był przerzucany z jednego końca miasta na drugi. W końcu, dość przypadkowo trafił na Raval, i to niedaleko miejsca, gdzie dawno mieściła się rzekoma szkoła czarownic i fontanna czarownic. Rzeźba jest również dość ... pucułowata. Jeśli zdecydujemy się pójść w górę wyjdziemy na Macbę, gdzie znajduje się muzeum sztuki współczesnej. Jest to również mekka wszystkich jeżdżących na desce, hulajnodze, rolkach. Niestety, obecnie w przebudowie. 
Jeśli macie ochotę coś zjeść, tanio i dobrze, i mało turystycznie, to warto oddalić się od Rambli, na przykład w stronę Ravalu. Osobiście polecam Can Eusebio niedaleko sali Apolo (dla ciekawskich), jakieś 10 minut z Rambli pieszo. 
Po Barcelonie najlepiej poruszać się metrem. Bilety możemy kupić już na lotnisku. Dla turystów polecam bilety na 10 przejazdów, dzięki którym bardzo dużo zaoszczędzimy. Jeśli przesiadamy się w ciągu 75 minut, to przesiadka jest gratis. Koszt pojedynczego biletu to około 2,40, a za 10 zapłacimy około 10 euro. Dla tych co zostają na dłużej, żeby zakupić bilet miesięczny (50 euro) potrzebny jest dokument, paszport dla obcokrajowców, bądź numer NIE (to już ci, którzy zamierzają pracować). 
Barcelona jest droga. Ale jeśli chcemy, to znajdziemy sposoby, by korzystać z miasta i oszczędzać. Na dyskoteki (najpopularniejsze: Razzmatazz, Opium, Apolo, Jamboree) można wejść za 15 euro z małym drinkiem, ale można też zapisać się na listę i wejść całkowicie za darmo. A napić się na plaży piwa za 1 euro (polecam Estrellę, Xibecę, reszta smakuje dziwnie). Jeśli szukacie mieszkania, pracy, zajrzyjcie na loquo
Barcelona cały czas mnie zaskakuje, odkrywam nowe rzeczy, i nigdy mnie nie nudzi. Można pojechać na weekend, na tydzień, miesiąc, albo na całe życie. Mam nadzieję, że mnie czeka to ostatnie (tak piłam tą wodę z fontanny de Canaletes, wręcz litrami :)

piątek, 8 maja 2015

barcelona, hiszpania, część pierwsza

Dla mnie to raj na ziemi. Razem ze swoją przestępczością, masami turystów i dziwnym językiem. Dzisiaj będzie o oczywistościach.


Powyższe zdjęcie to widok z Tibidabo, wzgórza rzadko, a przynajmniej rzadziej odwiedzanego przez turystów (co nie znaczy, że ich tam nie ma), a dużo bardziej klimatycznego niż słynny Montjuic. Tibidabo góruje nad Barceloną i widać je z niemal każdego miejsca. To ogromne wzgórze zwieńczone jest kościołem i ... parkiem rozrywki, gdzie można przejechać się na diabelskim młynie, wejść do domu strachów. atrakcji nie ma dużo, ale widoki są piękne. Popularność tego miejsca wzrosła po sukcesie książki "Cień Wiatru", w której główny bohater porusza się po Tibidabo, opisując każde miejsce bardzo dokładnie. Na wzgórze można się najłatwiej dostać z Placu Katalonii, gdzie kolejką zajedziemy pod wzgórze, następnie przesiadamy się na autobus, bądź niebieski tramwaj, które zawiezie nas jeszcze ciut wyżej, a potem specjalną kolejką, której koszt nie przekracza 10 euro (w obie strony) dostaniemy się na sam szczyt. Dużo przesiadek, ale widok wynagrodzi wszystko. Z góry zaobserwujemy jak bardzo ktoś się wysilił podczas planowania miasta, jak równo rozłożone są ulice. Na szczyt można również przejść się pieszo. 



Jest to wyprawa jednodniowa, więc jeśli ktoś nie ma czasu, to namiastką będzie wspięcie się na wspomniany Montjuic, który ma więcej atrakcji turystycznych, a i łatwiej się dostać. Na samym szczycie znajduje się zamek. Schodząc w dół jest wioska olimpijska wraz ze swoim stadionami, basenami. Tuż obok warto zwrócić uwagę na mały pomnik, który bardzo często umyka uwadze turystom. Jest to pomnik tańca Sardana, który jest tradycyjnym tańcem katalońskim (dla ciekawskich), który, przynajmniej dla mnie, jest mało ciekawy do oglądania dłużej niż minutę, ale Katalończycy są bardzo z niego dumni. Na Montjuicu jest również park kaktusów, bardzo malowniczy, a z drugiej strony wyjdziemy na Plac Hiszpański, gdzie znajduje się jedna z najpopularniejszych atrakcji, czyli magiczne fontanny, działające w sezonie, jednak coraz rzadziej. Związane jest to z tym, że wstęp jest za darmo, a koszty ogromne. Wchodząc na Montjuic od strony Placu Hiszpańskiego wyjdziemy z drugiej strony, gdzie blisko już jest do Rambli. Znienawidzona przez jednych, bo ruch tam jest bardzo ograniczony, uwielbiana przez innych. Niektórych bardzo zdekoncentrują światła, kolory, zaczepiający nas sprzedawcy. Ja uwielbiam ten ruch, ten bałagan, a przez codzienne spacery w tamtych okolicach, opanowałam również mijanie turystów. Najlepszy spacer po Rambli to w dół. Zdradzę wskazówkę jak nigdy nie zgubić się w Barcelonie. Jak idziemy w dół, to idziemy w stronę morza, a jak w górę to w stronę Tibidabo. Jeśli mamy jakąkolwiek mapę to dotrzemy wszędzie bez problemu. Zaczynamy na Placu Katalońskim, jest to najlepszy węzeł komunikacyjny. Już na samym szczycie Rambli po prawej stronie znajduje się mała fontanna o wielkim znaczeniu, Font de Canaletes. To tam świętuje się każde zwycięstwo FCB nad odwiecznym rywalem RM. Napis głosi, że jeśli się ktoś napije z niej, to do Barcelony wróci. Ale wcześniej się rozchoruje, bo tonajgorsza woda w mieście. Schodząc troszkę w dół znów po prawej stronie znajduje się Boqueria, słynny targ, na którym można dostać produkty spożywcze. Produkty są pięknie wyeksponowane, zazwyczaj ułożone kolorystycznie, bardzo równo. Bardzo polecam spróbowanie soków, egzotycznych, kolorowych, o szalonych połączeniach, na przykład kokos mięta. Są pyszne i orzeźwiające. 


Rambla nigdy nie śpi. Spacerując po niej warto mieć oczy otwarte i na kieszonkowców i na różne formy artystyczne. Mniej więcej w połowie Rambli jest teatr Liceu, warto przyjrzeć się budynkom na tym poziomie, które czasami przybierają różne formy. Na Rambli zawsze było pełno artystów, malarzy, performerów, o czym tylko dusza zamarzy. Niestety, parę lat temu zmienił się przepis, i znajdziemy ich już tylko w dole Rambli. 


Samą Ramblę wieńczy pomnik Krzysztofa Kolumba, na który za drobną opłatą można się wspiąć. Drobny szegół, Krzysiu ma wskazywać swój nowo odkryty ląd, przez co wskazuje na morze, ale Śródziemne, gdy w rzeczywistości powinien wskazywać w zupełnie inna stronę. 


Gdy już tak spojrzymy na Ramblę z samego jej końca, to po lewej stronie znajduje się dzielnica Raval, obecnie dosyć zróżnicowana, chyba ulubiona dzielnica imigrantów. Jest to zdecydowanie moja ulubiona dzielnica. Ale o niej będzie w części numer dwa. Po prawej stronie Rambli, to Ciutat Vella czyli Stare Miasto. Pełno tu zaułków, ukrytych przejść, ruin i przedziwnych skrótów. Tam na pewno trzeba zajrzeć na Plaza Real ze swoją, nieco śmierdzącą, fontanną w samym centrum. Proponuje wspiąć się uliczką w górę i zgubić się. 


piątek, 1 maja 2015

montserrat, hiszpania

Montserrat to w wolnym tłumaczeniu góra przerżnięta piłą. A na jej szczycie stoi klasztor. Coś cudownego. Zapewne w przeszłości ciężko było się tam dostać, ale dzięki postępowi, obecnie dostaniemy się tam z Barcelony za 20 - 30 euro, najpierw pociągiem, a potem albo żółtą kolejką albo drugim pociągiem. Obie opcje są jednakowo dobre, więc wybór należy do was. Aby ułatwić wybór na stacji początkowej zawsze stoi jakaś osoba, która z chęcią pomoże i doradzi. Nawet w języku angielskim. Za takie ułatwienia kocham Katalonię. Osobiście wybrałam przejażdżkę żółtą kolejką. 


Po czym o mało nie zwymiotowałam, bo widoki mimo, że są piękne, to zabójcze dla osób z lękiem wysokości. Na samym szczycie spacerkiem można dojść do klasztoru, gdzie modlitwę można przeczytać nawet w języku polskim. 



Na Montserrat wybrałam się dopiero w zeszłym roku, mimo, że do Barcelony jeżdżę już od paru lat. Myślałam, że klasztor to jedyne co jest na szczycie. Owszem, żadnych innych budynków nie ma, ale widoki zapierają dech w piersi (i trochę zawracają w głowie). Jest wiele tras, ścieżki bardzo dobrze zaznaczone (w naszych narodowych barwach) i zabezpieczone. Trasy są łatwe, trochę zadyszki można dostać, ale spokojnie nawet starsze osoby mogą wybrać się w góry.



Warto zaopatrzyć się w jedzenie i picie na cały dzień.