poniedziałek, 9 maja 2016

przygotowania do wycieczki rowerowej, polska

W sprawie roweru nie jestem żadnym specjalistą, a właściwie nie wiem nic. Moja wiedza o budowie roweru kończy się na podstawach: pedały, koła, kierownica, siodełko i rama. A jednak, gdy poznałam osobiście dziewczynę, która przejechała 300 mil czyli prawie 500 kilometrów sama, zaimponowało mi to na tyle, że postanowiłam sama sobie udowodnić, że też potrafię. Oczywiście trasa miała być krótsza, ale żaden pomysł nie chciał mi przyjść do głowy. Aż tu pewnego dnia, reklama w telewizji szlaku rowerowym o obcobrzmiącej nazwie Green Velo (dla ciekawskich), który okazał się być szlakiem poprowadzonym wzdłuż wschodniej granicy... Polski. Idealnie! Szybko sprawdziłam dokładnie trasę i postanowiłam, że zrobię pierwsze 250 kilometrów szlaku. Długo trwało przekonywanie siebie, że to możliwe. Bo przecież ja? Tak daleko na rowerze? Jeździłam autostopem, autokarem, samolotem, pociągiem, łódką, statkiem, ale nigdy nie zwiedzałam czegoś konkretnie na maszynie napędzanej siłą moich własnych mięśni, które, całkiem szczerze, są raczej flakowate i napędzić mogą mnie co jedynie na drogę ku lodówce. Nikomu nic nie mówiąc, by w razie porażki obyło się bez głupich komentarzy, zawzięłam się. 



Pierwsze co, to trzeba było sprawdzić rower. Mój jest już bardzo wysłużony, ale jako tako jeździ. Dodatkowo brak błotników, brak bagażnika, hamulec piszczy jak zarzynana świnia, nawet w słoneczne dni, a dzwonek służy raczej ku ozdobie. Rower oddałam więc na przegląd do Gigi Sport, przy czym chłopaki spojrzeli na mnie z politowaniem, że ja może i dam radę, ale rower raczej nie, ale wzięli się do roboty i po tygodniu nie mogłam uwierzyć w ten cud. Cichutki, przerzutki pracują jak należy, cięższy o bagażnik i błotnik. Jasne, nie chodził jak nowo kupiony rower, ale dla moich celów był idealny. A w dodatku, przez ostatnie czternaście lat zdążyłam się już z nim zżyć. Do tego wyrzuciłam dzwonek, z którego nie korzystałam nigdy, kupiłam w końcu kask (nie ten brzydki rowerowy, tylko na wszystkie tego typu sprzęty, bo ładniejszy), rękawiczki i przynajmniej wyglądałam jak profesjonalista. Do tego dętki, pompka oraz sakwy, gdzie cały bagaż na te parę dni musiał się zmieścić. Rower był już gotowy. Gorzej ze mną.


Bezpieczeństwo przede wszystkim (ale i wygląd).

Za te cuda, dziękowałam wiele razy po drodze.

W międzyczasie, podczas którejś nocy z winem, wyjawiłam swoje plany przyjaciółce, która bardzo lubi sportowe wyzwania i namówiłam ją, żeby jechała razem ze mną. Zawsze co dwie głowy, to nie jedna. I tak, obie już, zaplanowałyśmy trasę, podzieliłyśmy się bagażem (po co obie mają wozić szampon i mydło). Zostało już tylko zaplanowanie dojazdu na Warmię i Mazury. Pociągi posprawdzane. Istnieje również opcja z autobusem, która, jak się dowiedziałam z forum, jest dość ryzykowna, bo nie dość, że trzeba złożyć rower (umiejętności której żadna z nas nie posiada), owinąć go w specjalną folię (żeby nie brudził bagaży innych pasażerów!), a pewności, że wezmą nie ma, bo przecież miejsca w luku bagażowym może na nasze rowery już nie być. Często zdarzało mi się, że jechałam na pełen spontan, ale im starsza, tym ostrożniejsza, więc wszystko musiało być tip-top. Pociąg więc. PKP Intercity prowadzi przewóz rowerów, a bilety można kupować dopiero 30 dni przed dniem wyjazdu, więc w pierwszy dzień, w którym zakup biletu był możliwy, stoję w kasie w kolejce (długiej) po czym słyszę, że biletów nie ma, bo wykupione. Ale jak? Upewniłam się trzy razy, czy na pewno chodzi o tą datę i kobieta w kasie uparcie powtarza mi, że nie ma. Wkurzona i zdesperowana (gotowa robić awanturę) idę do biura PKP, tłumaczę swój problem, po czym Pani z uśmiechem na ustach pyta się mnie... czy płacę kartą czy gotówką. Okazało się, że bilety są i że kupuję je pierwsza. Czasami mam wrażenie, że przy kasach PKP istnieje jakieś pole, które zniekształca informacje płynące od kupującego do kasjerek. Parę dni później od razu poszłam do biura i kupiłam bilety na powrót. 


Ciężkie sakwy, obyłoby się bez połowy rzeczy, które przezornie zabrałam.

Czy o czymś aby nie zapomniałam? No jasne! Miejsca noclegowe. Wypytałyśmy znajomych, czy mają pożyczyć namiot, ale nie bardzo kto miał, więc poleciałyśmy kupić. W trakcie zakupów, zaczęłyśmy się zastanawiać. Namiot i śpiwór to niestety dodatkowy balast. Może padać, co jak nam wszystko przemoknie? A my nie dość, że jechać będziemy w deszczu, to potem spać też w mokrym. Prognoza pogody przewidywała opady i burze na weekend majowy, więc zdecydowałyśmy dołożyć kasy do budżetu i zarezerwować noclegi. Podobno można spać, gdzie popadnie, dużo jest noclegowni, domów pielgrzyma, hosteli, kwater, ale moja obsesja kontroli nie pozwoliła mi jechać ot tak, bez rezerwacji, i w końcu zarezerwowałyśmy jeden hostel, dwa hotele i jedną kwaterę (w jednym mieście nie było już miejsca z powodu tego, że cała Polska ma wtedy wolne, musiałyśmy zmieniać trochę trasę). Ku mojemu zdziwieniu, nie były to jakieś ekstremalne koszty, najdroższy nocleg wyszedł nam 37 zł, a najdroższy 90 zł (pełen luksus, suszarka w pokoju + śniadanie w cenie). Również do wyżywienia wzięłyśmy parę rzeczy - przede wszystkim kabanosy, ciastka owsiane, a moja przyjaciółka zrobiła pyszne batoniki energetyczne (zdrowe, nie te co w sklepach). Czas w drogę!


Zawsze pamiętajcie o wodzie...

... i apteczce.

Ciąg dalszy za tydzień.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz