Przyznam, że gdy jechałam pierwszy raz do Stanów to moim celem było tylko zwiedzanie, no bo przecież Stany! Te dziesięć tygodni pracy, które miały nastąpić przed, to tylko praca i w sumie w ogóle na to nie zwracałam uwagi. Popracuję i będę zwiedzać. I wiem, że wielu to tak odbiera. Ale, gdy już przyjechałam na miejsce, to się zakochałam! (choć dziesięcio-tygodniowe odseparowanie od ludzi i "prawdziwego świata" sprzyja również romansom, to nie do końca to mam na myśli) Zakochałam się w miejscu, w jego magii, w ludziach i chyba to dało mi niezwykle pozytywne wyobrażenie o Stanach Zjednoczonych i jestem gotowa go bronić jak lwica. Tak więc za drugim i trzecim razem (a także czwartym w 2016, bo dostałam potwierdzenie, że znowu zostanę przyjęta do pracy) jechałam już na camp, a zwiedzanie stało się dodatkiem. Dlaczego? Bo praca jest ciężka, ale wynagrodzeniem są nie tylko pieniądze, ale także 10 tygodni wolności. Zdarza się, że jesteśmy odcięci od internetu, mieszkamy w namiotach, które każdy próbuje na swój sposób przyozdobić i zrobić z nich prawdziwy dom (w moim namiocie było już mega łóżko na trzy osoby z krat, w których przywożono nam jedzenie, szafki z tego samego materiału, stolik, a raz nawet mysz, bynajmniej zaproszona), jest zimno, a nocami wręcz zamarzamy, to nigdzie nie muszę się spieszyć, mogę być sobą, a ludzie są inspirujący i wiele się nauczyłam.
Długo nie byłam przyjmowana i obawiałam się, że nie zostanę w ogóle przydzielona i nigdzie nie pojadę, a tu nagle przychodzi wiadomość, że wybrał mnie camp... w Kalifornii. Czyli marzenia spełniły się podwójnie. I teraz powiecie, że jak to, że było zimno. No było, Kalifornia, a jednak to co zapakowałam to swetry, długie spodnie i kurtkę. Camp znajduje się w górach, a nocą może zejść do 7-10 stopni Celsjusza. Więc jeśli góry, to nieziemskie widoki.
spacer w chmurach
Nie będę kłamała, że praca też była prawdziwym rajem na ziemi. Nie była. Zdarzało się, że płakałam, zdarzały się osoby, które uprzykrzały codzienne wstawanie, jednego lata codziennie wstawałam o 5.30 rano, co dla śpiocha jak ja było nie lada wyzwaniem, ale poskutkowało i do tej pory wstaje raczej rano. Ale zdarzało się też, że dzieciaki pisały do nas wiersze, w których dziękowały za pracę, w pracy poznałam najlepszą przyjaciółkę. Coś za coś.
Camp to świetna zabawa! Spróbowałam rzeczy, których w życiu nie miałabym szansy, i nie chodzi tylko o jedzenie. Strzelałam z łuku, wspinałam się, jeździłam na górskiej deskorolce, nauczyłam się szydełkować.
Ale przede wszystkim spotkałam ludzi, którzy zainspirowali mnie do zmian na lepsze.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz