poniedziałek, 3 października 2016

witamy w piekle, roadtrip, dzień dziewiąty, stany zjednoczone

Trochę się ociągamy z wyjechaniem - w końcu mamy łóżko i prysznic. Ale kiedyś trzeba ruszyć w dalszą trasę. Zaczynamy od bardzo obfitego śniadania w Denny's, żeby starczyło na prawie cały dzień. Przez to jedziemy przez Strip'a w dzień i to zupełnie inne miasto. Zauważamy po raz pierwszy kapliczki, gdzie można się szybko pobrać, a ślubu udzieli nam Elvis Presley. Jedziemy prosto do piekła. 


W Las Vegas jest ciepło i parno, ale na pustyni jest jeszcze cieplej. Gdy dojeżdżamy do Death Valley (Doliny Śmierci) jest 121 stopni Fahrenheita, czyli 49.4 stopnie Celsjusza. Jest tak gorąco, że pocą się nam nawet włosy i łydki. Co dziwne wiatr wieje ostro, ale w ogóle się go nie odczuwa, bo on też jest gorący. Dziewczyny chętnie z auta nie wychodzą, ale trafiamy w miejsce, które znam z filmu Antonioniego - Zabriskie Point, więc zmuszam je na krótki spacer, podczas którego roztapiamy się, a pot leje się strumieniami. 







Miejsce to było dawno temu terenami kopalnianymi i podobno istnieją ciągle wejścia do kopalni, natomiast potem zostało to przekształcone w tereny turystyczne - parkiem narodowym zostało jednak dopiero w 1994 roku. Gdy wjeżdżaliśmy nie musiałyśmy pokazywać nawet karty, bo nikogo w budce nie było. Kartę pokazywałyśmy dopiero przy wyjeździe, gdzie znajdywała się informacja oraz sklep z pamiątkami, który został zamknięty nam tuż przed nosem. Amerykanie są bardzo restrykcyjni jeśli chodzi o ich godziny pracy. Jeśli jest napisane, że sklep jest czynny do piątej po południu, to równo o tej godziny będzie on zamknięty. W barze nie siedzi się do ostatniego klienta, tylko o konkretnej godzinie, klientów wyprasza się na zewnątrz. I chociaż mnie, jako turystce czy klientce to nie w smak, to chciałabym, żeby w Europie też tak było. Nieraz pamiętam jak musiałam siedzieć za barem, żeby obsługiwać ostatniego klienta pół godziny po oficjalnym zamknięciu w Barcelonie. Trudno, pamiątek nie kupujemy, za to jedziemy dalej na wydmy piaskowe i pustynię. Po drodze mijamy hotele jeszcze na terenie parku. To chyba jedyne miejsce, gdzie na pewno nie chciałabym zostać. 





Krętą drogą jedziemy w okolice Mono Lake (Jeziora Mono) już w Kalifornii, ale nie udaje nam się dojechać. Zatrzymujemy się na rest area niedaleko, gdzie śpimy niespokojnie ze względu na bliskie towarzystwo niedźwiedzi. 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz