poniedziałek, 7 listopada 2016

malta

Nigdy nie uznaję siebie za prawdziwą podróżniczkę. Prawdopodobnie dlatego, że nie umiem zwiedzać na spontanie, chaotycznie, że lubię mieć wszystko rozplanowane, a przede wszystkim zakwaterowanie mam załatwione na trzy miesiące przed wylotem. Nie sądzę, żebym sobie poradziła, jadąc ot tak bez niczego. Dlatego również mając już bilet w ręku na Maltę od razu rozpoczęłam poszukiwanie noclegu. Tym razem postawiłam na popularny serwis airbnb, na którym znalazłam przytulny domek na wynajem na pięć dni. Marco, właściciel, okazał się bardzo pomocny, przed i w trakcie pobytu również. Mieszkałyśmy w małej miejscowości, Zabbar i może nie jest to turystyczna miejscowość, a zjeść w restauracji to tu można jedynie w wyznaczonych godzinach, bo kucharz odpoczywa, ale cieszę się, że to właśnie tam mieszkałyśmy. Cisza i spokój i prawdziwa Malta. Każda ławeczka zajęta przez dziadków, a przed każdym domem krząta się babcia z miotłą w ręku i plotkuje z sąsiadką. Nie miałyśmy żadnego problemu z dogadywaniem się, ponieważ większość mieszkańców wyspy jest dwujęzyczna, i nawet najstarsi mieszkańcy mówią po angielsku. 


Pozytywna na Malcie jest komunikacja miejska. Bilet kosztuje 2 euro, ale mamy dwie godziny jazdy łącznie z przesiadką. Z lotniska decydujemy się jednak na taksówkę, które są płatne z góry (a więc nikt nie nabierze nas) i są śmiesznie tanie. Jak zresztą wszystko na Malcie. Najemy się porządnie za 10 euro (porządnie w sensie na cały dzień), a piwo kosztuje w niektórych miejscach euro. Napić się zresztą też można za darmo w mieście Sant Julien (nie wiem czy napisałam to poprawnie, bo wszędzie nazwa była napisana inaczej), klubowej stolicy Malty. To chyba jedyne miejsce zresztą, gdzie sklepy są otwarte 24/7. 


Na Malcie byłam pięć dni. Trochę się poopalałam, trochę zwiedzałam (z bólem mówię, że nie udało mi się w niektóre miejsca dojechać), a trochę poimprezowałam. Nie mogłabym tam jednak mieszkać, tak bardzo brakowało mi na wyspie... koloru zielonego. Nie ma drzew, krzaków, nawet kawałka trawy, a jedyne co przypomina ten kolor to zakurzone kaktusy przy drodze. Wkurzałoby mnie również to, że wszystko jest non stop zamknięte. Od południa do godziny 17 życie zamiera. Pustki na ulicach jak na Dzikim Zachodzie.


Udało nam się zwiedzić:
  • Blue Grotto; miejski autobus dojeżdża pod samą ścieżkę widokową, ale nam akurat nie przyjechał, więc pojechałyśmy innym i musiałyśmy iść 1,5 km, co akurat wyszło nam na dobre. 


  • stolicę Malty, Vallettę; drożej niż w innych miejscach, bardzo ładne place i skwerki, natomiast w inne dni służyła nam już raczej za centrum przesiadkowe.





  • Mdinę, czyli historyczną stolicę Malty. Nie można tam wjechać autem, turyści chodzą w grupkach, pełno wąskich uliczek bez żywej duszy. 





  • Gozo i Comino, ale o tym będzie za tydzień. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz