wtorek, 29 grudnia 2015

bruksela, belgia

W Brukseli byłam przejazdem i to dawno temu, ale zostawiła we mnie bardzo pozytywne wrażenie i chętnie bym tam wróciła. Zapewne dużo się tam pozmieniało od momentu, w którym tam byłam, więc potraktujcie to bardziej jako wspomnienia, a nie jakiekolwiek źródło informacji. Pojechałam tam na wycieczkę, ledwo pełnoletnia (albo nawet jeszcze nie!), dzięki której zwiedziliśmy cztery, europejskie stolice w bardzo krótkim czasie. To była jedna z pierwszych moich zagranicznych wycieczek, bo jako dziecko nikt nie brał mnie do Tajlandii czy do Stanów, a to co mi się wtedy marzyło, udaje mi się spełniać teraz. I to chyba dobrze, bo jestem bardziej świadoma tego co zwiedzam, co widzę, co kupuję, a czego nie (gdyby rodzice wzięli mnie na przykład do Indii pewnie jako dziecko chciałabym przejechać się na słoniu, a teraz, gdy wiem jakie słoń przechodzi męczarnie, żeby być posłusznym, to absolutnie nie), a moje wspomnienia nie zacierają się już tak szybko. Także, dzięki mamo, dzięki tato :)

Dobra, do rzeczy. Bruksela. O siódmej rano wyrzucili nas z autobusu na poranną gimnastykę przed atomem. (Rzeźbą? Pomnikiem?) Ładna rzecz i ładnie się komponuje z otaczającą ją zielenią. Ale o tej godzinie to chciałam sobie jeszcze pospać, więc rzuciłam okiem i wlazłam z powrotem do autobusu. Choć, z drugiej strony, co właściwie mogłam tam zrobić?


Ha, nawet zdjęcie stare jeszcze z datą. Pędząc tym autokarem przez miasto (i po przebudzeniu) pamiętam tłum ładnych panów w ładnych garniturach... na rowerach. Zrobiło to na mnie piorunujące wrażenie, które utrzymywało się do momentu, w którym zamieszkałam na chwilę w Barcelonie i widziałam ładnych panów w ładnych garniturach dojeżdżających do pracy... na deskorolkach. Ci ostatni zdecydowanie wygrywają. 

Następnym przystankiem był oczywiście mały chłopczyk z wyciągniętą fujarką i sikający na przechodniów, czyli słynny Manneken Pis, taki trochę symbol Brukseli. Podobno często jest przebierany, w zależności od okazji. Teraz były święta, to pewnie za Mikołaja, ale pani przewodnik wspomniała, że czasem jest przebrany w tradycyjny strój krakowski, ale nie przypomnę sobie co to była za okazja. Gdy ja byłam tam, to był jednak cały golusieńki.


Nie umiem zachwycać się kwiatami, ani też nie mam do niej żadnej ręki. Ciężko było mi pamiętać, że trzeba to podlać, więc zazwyczaj wszelkie roślinki padały w moim pokoju, tak jak obecnie pada mięta, którą tak bardzo chciałam mieć. Ale nawet mój zachwyt wywołałoby morze kwiatów na dużym rynku, z którymi Bruksela jest kojarzona. Jeśli chcecie go zobaczyć, to pamiętajcie, że powstaje co dwa lata i to w sierpniu. Ja niestety nie widziałam, choć roślinności wszelkiej było bardzo dużo. Obok znajduje się wymyślny urząd miasta i stary rynek, który jest przepiękny,


Oczywiście był też czas na zakupy. Co można kupić w Belgii? Oczywiście, czekoladę! Gubiąc się w korytarzu wąskich uliczek warto wejść do sklepu z czekoladą. Nie sprawdzałam wcześniej, który jest najlepszy, ani który ma najdłuższą tradycję. Weszłam do pierwszego lepszego, wydałam połowę kieszonkowego na czekolady i czekoladki, bo straszny ze mnie łasuch. Ale nie chciałam od razu pożreć wszystkiego, więc schowałam do torby, żeby po powrocie do Polski podzielić się z najbliższymi. Bruksela była dopiero drugą stolicę, którą wtedy zwiedzałam, przede mną był jeszcze Paryż i Praga, a lato było gorące, a w nagrzanym autokarze klimatyzacja wysiadła. Doprawdy, kto by przewidział, że czekolada przyjedzie w nieco innej formie (zupy) niż była oryginalnie? Nie ważne, jaka to była forma (bo włożeniu lodówki przybrała formę jeżozwierza, z którego wystają migdały), bo była to najlepsza czekolada, którą kiedykolwiek jadłam. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz